Выбрать главу

– Posłuchaj, Mac, przez dwa tygodnie nie nadawałeś się do użytku, ale im lepiej się czujesz, tym większe możesz mieć z tym problemy. Rozumiem cię doskonale, ale pamiętaj, że jestem mężatką. Co by było, gdyby Doug się dowiedział? Wiesz, jaki on jest porywczy.

Zarzuciłem więc chłopięcy wdzięk i przeszedłem na żałośliwy ton.

– Myślisz, że Doug mógłby mieć coś przeciwko temu? A zresztą, gdyby nawet miał, przecież go tu nie ma i nie musiałby o niczym wiedzieć…

– No, Mac, gdybym nie była mężatką, może bym się i skusiła. Pochlebia mi, że zainteresował się mną taki przystojniak, zwłaszcza że władasz już obiema rękami, ale tak, jak sprawy stoją – no cóż, nie mogę.

– Midge, choć ten jeden raz zrób to dla mnie! Tylko raz i już nie będę więcej prosić, przynajmniej do jutra. Popatrz, jak mi ślinka cieknie!

Midge kręciła przecząco głową, trzymając się pod boki. Już dziewięć dni temu, kiedy nie dostawałem tak silnych środków przeciwbólowych, aby przytępiły moją ostrość widzenia, zwróciłem uwagę na jej kształtne biodra.

– Dobrze już, jeśli to sprzeczne z zasadami twoimi lub Douga! – westchnąłem. – Chociaż, Bóg mi świadkiem, nie rozumiem, czemu robisz z tego wielką aferę i co ma do tego Doug. Ręczę, że na moim miejscu prosiłby o to samo. W takim razie bądź tak dobra i zawołaj siostrę Luther. Może prędzej da się przekonać, bo chyba mnie lubi…

– Z byka spadłeś, Mac? Niemożliwe, żeby aż tak cię przypiliło! Przecież Ellen Luther ma sześćdziesiąt pięć lat, chybaby cię pogryzła!

– Zaraz, dlaczego miałaby mnie pogryźć? O czym ty właściwie mówisz?

– Mac, ja cię rozumiem, że po dwóch tygodniach postu jesteś napalony – tłumaczyła mi cierpliwie, jak dziecku. – Ale żeby od razu z siostrą Luther?

– Chyba źle mnie zrozumiałaś, Midge. Jasne, że nie mam ochoty na panią Luther, tylko na ciebie, ale wiem, że jesteś mężatką, więc mogę sobie o tym tylko pomarzyć, jak każdy inny facet na moim miejscu. Natomiast w tej chwili usycham z pragnienia, tak chce mi się piwa!

– Piwa? – Midge przez dłuższą chwilę gapiła się na mnie oczami wielkimi jak spodki, aż w końcu ryknęła śmiechem. Z tego śmiechu aż trzymała się za boki i musiała wejść głębiej do pokoju, żeby rechotem nie zbudzić innych pacjentów. – Więc chodziło ci raptem o piwo? I to tylko jedno?

Odpowiedziałem jej najbardziej niewinnym spojrzeniem, na jakie było mnie stać.

Nadal potrząsała głową i zanosiła się od śmiechu. W końcu rzuciła mi przez ramię:

– Może być Bud Light?

– Oddałbym duszę za Bud Light. Przyniosła mi puszkę tak oszronioną, że mało mi palce do niej nie przymarzły. W tej chwili jednak nie wyobrażałem sobie nic lepszego od tego napoju spływającego mi do gardła. Zastanawiałem się, która pielęgniarka mogła przechowywać coś takiego w dyżurce. Jednym haustem opróżniłem połowę puszki.

– Mam nadzieję, że cię nie zemdli od koktajlu z piwa i leków – skomentowała Midge, stojąc przy łóżku. – Powoli, nie spiesz się tak. Pamiętaj, że miało być tylko jedno. Żadnemu chłopu nie można wierzyć, jeśli chodzi o piwo!

– Tyle czasu nie piłem piwa, że już nie mogłem wytrzymać! – tłumaczyłem się, zlizując pianę z warg. – No, już mi lepiej.

Odetchnąłem z ulgą i pozostałą część puszki opróżniałem wolniej, mając świadomość, że więcej chyba nie dostanę. Oddaliło to ode mnie trochę wizję powrotu tamtego koszmarnego snu, który przedtem wisiał nade mną jak miecz Damoklesa. Puszkę z pozostałą zawartością na razie postawiłem sobie na brzuchu. Tymczasem Midge przysunęła się do mnie i zaczęła mierzyć tętno.

– Mój sąsiad, Kowalski, przychodzi do mnie podlewać kwiatki i odkurzać, kiedy wypadnie mi jakiś wyjazd albo trafię do szpitala, jak teraz… – Rozgadałem się na dobre. – To już starszy gość, z zawodu hydraulik, w tej chwili na emeryturze, ale nie masz pojęcia, jaki jeszcze bystry facet! A znowu jeden mój kumpel z FBI, James Quinlan, śpiewa swoim fiołkom afrykańskim, żeby dobrze rosły. Rzeczywiście, to chyba najzdrowsze zielska, jakie widziałem. Jego żona mówi, że ani się obejrzy, jak wlezą jej do łóżka… Kurczę blade, Midge, jak ja chciałbym już wrócić do domu!

– Wiem, wiem! – Uśmiechnęła się pobłażliwie, biorąc mnie pod brodę. – Już niedługo, Mac. Tętno masz dobre, a teraz zobaczę, jak z ciśnieniem.

Nie powiedziała mi, co odczytała, ale ponieważ nuciła przy tym pod nosem – chyba coś z oper Verdiego – wywnioskowałem, że wynik ją zadowalał.

– Teraz powinieneś trochę pospać, Mac – zarządziła. – Nie zemdliło cię po tym piwie?

Opróżniłem puszkę do dna, opanowałem czkawkę i uśmiechnąłem się szeroko.

– Ale skąd! Świetnie się czuję. Jestem twoim dłużnikiem, Midge.

– Nie bój się, już ja to sobie w odpowiednim czasie odbiorę. Może zawołać ci teraz panią Luther?

Tylko jęknąłem, więc roześmiała się i machając do mnie ręką opuściła pokój. Ledwo znikła z pola widzenia, jak na komendę przed oczami ponownie stanęła mi twarz Jilly.

– Nie uciekniesz przed tym, Mac – skarciłem sam siebie w ciszy uśpionego szpitala, gdzie nawet za oknem widać było tylko opustoszały parking. – Trzeba raz wreszcie powiedzieć to sobie otwarcie: czy ten sen nie był czasem proroczy? Czy to nie oznacza, że Jilly wpadła w jakieś kłopoty?

No nie, przecież to bzdura. W końcu gówno wiedziałem na ten temat! Bałem się jednak zasnąć i najchętniej wypiłbym jeszcze jedno piwo. Zamiast tego Midge wparowała do mnie około czwartej nad ranem i widząc, że nie śpię, niknęła i wcisnęła mi do dzioba pigułkę nasenną.

Miałem szansę pospać przez jakieś trzy godziny i nawet nic mi się nie śniło, kiedy pielęgniarz z aparaturą do pobierania krwi zbudził mnie, potrząsając za obolałe ramię. Wkłuł się w żyłę, nie przestając nawijać – mówił, zdaje się, coś o Indianach – a potem wyciągnął igłę, zakleił rankę plastrem z opatrunkiem i pogwizdując, potoczył swój wózek dalej. Miał na imię Ted, ale psychiatrzy nazywają takich osobników „sadystami sytuacyjnymi”.

Wytrzymałem do dziesiątej rano, ale w końcu musiałem się dowiedzieć, co się naprawdę dzieje. Zadzwoniłem do domu Jilly w Edgerton, w stanie Oregon. Po drugim sygnale telefon odebrał jej mąż Paul.

– Cześć, Paul, jak się miewa Jilly? – zapytałem bez wstępów, ale głos mi drżał. Nie otrzymałem odpowiedzi, więc ponagliłem: – Halo, Paul, słyszysz mnie?

Najpierw usłyszałem urywany oddech, a dopiero potem głos Paula:

– Słuchaj, Mac, ona jest w stanie śpiączki! Sytuacja stopniowo zaczynała się wyjaśniać, jakby ktoś powoli odpakowywał paczkę, której zawartość i tak już znałem. Wcale nie chciałem jej poznać, ale też nie było mnie to w stanie zaskoczyć.

– Ale wyżyje? – spytałem, przepowiadając w myśli słowa modlitwy.

Z mojej strony drutu słychać było, jak Paul bawi się kablem telefonicznym, nerwowo owijając go wokół ręki. Wreszcie przemówił matowym głosem:

– Nawet nie próbujemy zgadywać. Miała już robioną tomografię komputerową i rezonans magnetyczny, ale nie wykryto poważniejszych uszkodzeń mózgu, które mogłyby spowodować śpiączkę, najwyżej kilka drobnych krwiaczków, jakiś nieduży obrzęk… Lekarze sami nie wiedzą, co jej jest. Przypuszczają, że niedługo powinna się wybudzić, ale na razie możemy tylko czekać. Co za pech, najpierw ty musiałeś mieć wypadek, a teraz ona!

– A co właściwie się stało? – Zadałem to pytanie dla formy, bo przecież doskonale znałem odpowiedź.

– Wczoraj, zaraz po północy, jej samochód spadł z wysokiego brzegu do morza. Jechała nowym porsche, dostała go ode mnie na gwiazdkę. Nie wyszłaby z tego z życiem, gdyby akurat nie przejeżdżał tamtędy policjant patrolujący szosę. Widział, jak samochód zniosło na pobocze i na pełnym gazie wyrżnął dziobem w wodę. Miał wrażenie, że ona celowo tak jechała, nie wiadomo dlaczego! Dobrze, że w tym miejscu woda nie była głębsza niż jakieś pięć-sześć metrów, wóz miał zapalone światła, a okno obok kierowcy było otwarte. Dzięki temu gliniarz wydobył ją już za pierwszym razem, co graniczyło z cudem. Nikt nie chciał wierzyć, że udało mu się wyciągnąć ją żywą. Tak mi przykro, Mac, zadzwonię do ciebie, kiedy tylko cokolwiek się zmieni. A ty, jak się czujesz?