Выбрать главу

– Może więcej osób wie o tym i chce spróbować, nie zważając na skutki uboczne? – spekulował Savich, drapiąc Grubstera za uszami.

– Raczej sam coś wykrył i chciał ze mną o tym porozmawiać, ale nie przypuszczał, że to aż tak pilne.

– Ale się biedak pomylił – mruknęła Laura.

– No więc już wiemy, że załatwili go ci gangsterzy. Dowodzi tego narkotyk. Że też od razu go nie wysłuchałem, ale jak ostatni idiota myślałem, że chce mi opowiedzieć swoje wędkarskie wspomnienia!

– Próbował też powiedzieć doktorowi, co się przydarzyło – dodała Laura. – Szkoda, że nie zdążył.

– Spróbuję zadzwonić na komendę policji w Chicago – oświadczyłem, ponownie podnosząc słuchawkę. – Może pracują tam jacyś jego dawni koledzy, z którymi się kontaktował.

Po kolei przedstawiałem się trzem mało znaczącym pracownikom trzech różnych wydziałów Komendy Policji w Chicago, w tym także Wydziału Spraw Wewnętrznych. Pod koniec skontaktowałem się z pracownicą Wydziału Personalnego, która całkiem serio nazywała się Liz Taylor i miała nie mniej wdzięku niż pierwowzór.

– Nie, nie jestem jej żadną krewną. – Od razu rozwiała wątpliwości. – Chciałby pan dowiedzieć się czegoś więcej o Charliem Ducku?

– Owszem, jeśli pani byłaby tak miła. Z tego, co wiem, jeszcze jakieś piętnaście lat temu pracował u was jako detektyw…

– Tak, pamiętam go dobrze. Pracował w dziale zabójstw i był cholernym bystrzakiem. Zabawne, bo zwykle szefowie chcą się pozbyć starych pracowników jak najszybciej, wręczają im w nagrodę złoty zegarek i elegancko wyprowadzają za próg. Z Charliem było inaczej, bo wszyscy chcieli, żeby został. Mógł tu pracować do późnej starości, ale sam wolał odejść. Na swoich sześćdziesiątych urodzinach wyznał mi, że ma dość zajmowania się mętami warunkowo zwalnianymi z więzień, którzy pojawiają się z powrotem na ulicach szybciej niż gliny zdążą ich znowu złapać. Poza tym źle znosił ostre zimy w Chicago. Mówił, że od mrozu skóra szybciej się starzeje. W następnym tygodniu złożył wymówienie. A w ogóle, kim pan jest? To znaczy, wiem, że pracuje pan w FBI, ale do czego panu potrzebne te wiadomości o Charliem?

– Charlie został zamordowany – wyjaśniłem krótko. – Próbuję ustalić, kto mógł go zabić i dlaczego.

– No nie! – Liz Taylor się rozpłakała. – Jeszcze w grudniu dostałam od niego kartkę na święta. Biedny, poczciwy Charlie!

– Proszę, niech mi pani coś więcej o nim opowie. Słyszałem, że nie ufał nikomu…

– Tak, to był cały Charlie! – podchwyciła Liz, pociągając nosem. – Nie wszyscy go lubili, niektórzy wyzywali go od szpiclów i skurwysynów. Nigdy jednak nie skrzywdził kogoś, kto miał czyste sumienie. W swoim wydziale osiągnął najwyższy wskaźnik wykrywalności zabójstw i nadal nikt nie pobił jego rekordu. Jeśli zwęszył coś podejrzanego, nic nie było w stanie go powstrzymać.

No proszę, mało tego, że detektyw, to jeszcze specjalizował się w zabójstwach i był w tym dobry! Wydał na siebie wyrok śmierci.

– Czy mogłaby pani podać mi nazwiska ludzi z Chicago, z którymi nadal utrzymywał kontakty? Na przykład innych policjantów?

– Chwileczkę. Czy zaszedł taki właśnie wypadek, że Charlie zwęszył coś podejrzanego i dlatego musiał zginąć?

– Przypuszczalnie tak. Czy miał jakichś krewnych lub znajomych, którym ufał?

– Nie zostawił żadnej rodziny. Jego żona, biedaczka, zmarła na raka piersi, jeszcze zanim odszedł z policji. Po przejściu na emeryturę miał zamiar osiedlić się gdzieś na Zachodnim Wybrzeżu. W końcu wylądował w Oregonie, prawda?

– Zgadza się. – Chciało mi się zgrzytać zębami ze zniecierpliwienia. – No więc miał jakichś przyjaciół, czy nie?

– Pracują jeszcze w komendzie tacy dwaj starsi faceci, z którymi kiedyś się kolegował, ale idę o zakład, że już od lat nie rozmawiali ze sobą. Mogę najwyżej popytać, kto z naszych ludzi ostatnio miał z nim kontakt.

– Będzie mi bardzo miło – podziękowałem jej wylewnie. Dałem jej numer telefonu do „Chaty pod Mewami” i odwiesiłem słuchawkę.

– Zapowiada się ciekawie – podsumowała Laura. – Szkoda tylko, że nie powiedziała ci nic konkretnego.

– Jeśli chce jeszcze z czymś wyskoczyć, to niech się pospieszy, bo będzie za późno – dodał Savich.

– Święte słowa – uzupełniła Sherlock. Podszedłem do Laury, ująłem ją pod brodę i poprosiłem:

– Zapomnij o Cal Tarcher i o tych setkach innych kobiet, dobrze?

Śmiała się z wyraźnym wysiłkiem, więc musiałem ją sprowokować do większej wylewności. Najwyraźniej uważała, że to ja jestem śmieszny.

O drugiej po południu siedzieliśmy już wszyscy – Laura, ja, Sherlock i Savich – w ekumenicznym kościele pod patronatem Komitetu Obywatelskiego Edgerton, mieszczącym się przy Greenwich Street, poprzecznej do Piątej Alei. Kościół, zbudowany z białej cegły, nie bardzo wyglądał na świątynię – pewnie dlatego, że użytkowali go wyznawcy różnych religii. Uzupełnienie tej bryły architektonicznej stanowił mały park i rozległy parking.

Przedstawiłem Laurę wszystkim zgromadzonym jako agentkę brygady antynarkotykowej i moją współpracowniczkę, a Savicha i Sherlocka jako agentów FBI, którzy pomagają mi rozwiązywać zagadki kryminalne. Jakie zagadki? Na przykład takie, kto próbował zabić Laurę. Celowo operowałem niejasnymi aluzjami, a uśmiech, jakim obdarzyłem Alyssuma Tarchera, miał wyraźny podtekst: „Jeszcze cię dostanę!” Głowę dałbym, że wiedział, o czym w tej chwili myślałem.

Prochy Charliego Ducka zajmowały honorowe miejsce pośrodku nawy głównej. Srebrną urnę ozdobioną rzeźbami umieszczono w szklanej kuli balansującej na czubku piramidy z różanego drewna, wysokości około półtora metra. Za nic nie mogłem zgłębić, jak ta kula z dymnego szkła trzyma się na konstrukcji i nie spada!

W oczekiwaniu na rozpoczęcie nabożeństwa objaśniałem moim towarzyszom, kim są ludzie, których przed chwilą poznali.

Pojawił się także Paul, ale nie przysiadł się do nas, bo w ogóle nie poznał ani mnie, ani Laury. Wyglądał na zmęczonego, cerę miał ziemistą, a oczy podkrążone. Sprawiał także wrażenie wystraszonego.

Rozejrzałem się i spostrzegłem, że wszystkie ławki są zajęte przez blisko setkę osób, a jeszcze ze dwa tuziny tłoczyły się na stojąco za ławkami. Wszyscy ci ludzie zwolnili się dzisiaj z pracy, żeby oddać Charliemu ostatnią posługę. W pewnej chwili ucichł gwar rozmów.

Na kazalnicę wstąpił Alyssum Tarcher w czarnym garniturze sprowadzonym na zamówienie z Anglii. Nie była to właściwie prawdziwa kazalnica, tylko mahoniowy blat oparty na marmurowych słupkach. Cały wystrój tego kościoła stanowił mieszaninę różnych stylów i materiałów, ale bez elementów charakterystycznych dla określonych wyznań w rodzaju świecznika siedmioramiennego lub cerkiewnych kopuł.

Alyssum Tarcher, skąpany w świetle słonecznym wpadającym przez gotyckie okna, odchrząknął i podniósł głowę. W tej chwili panowała absolutna cisza połączona z bezruchem powietrza.

Prawie niedostrzegalnym gestem dał znak kobziarzom, którzy zaintonowali surową i posępną melodię. Zebrani nie okazali zdziwienia, bo widocznie spodziewali się czegoś takiego. Pierwsze akordy przejmowały rozdzierającym smutkiem, potem stopniowo cichły i oddalały się, jakby powtarzało je echo.

– Charles Edward Duck – przemówił Alyssum Tarcher mocnym, nośnym głosem – przeżył wspaniałe, bogate życie…

Nie słuchałem jego mowy, bo wolałem uważnie obserwować wyraz twarzy Paula z profilu. Zachodziłem w głowę, co to miało oznaczać.