– … Pracował jako detektyw w chicagowskiej policji do chwili przejścia na emeryturę jakieś szesnaście lat temu. Wtedy wrócił do Edgerton i zamieszkał ze swoimi starymi rodzicami, obecnie już nieżyjącymi. Będzie nam go brakowało, bo był jednym z nas.
Znów rozległ się skrzypiący dźwięk kobzy w tonacji minorowej. Akordy jękliwie przechodziły jeden w drugi, aż w końcu ucichły. Senior rodu, Alyssum Tarcher, wrócił na miejsce w pierwszej ławce.
Po nim na kazalnicę wstąpiła Elaine Tarcher, jak zawsze szczupła i zadbana, w eleganckim, ciemnym kostiumie, z perłami na szyi. Przemawiała pełnym głosem, nabrzmiałym emocją:
– Poznałam Charliego pod koniec lat osiemdziesiątych, na sylwestrze, którego, jak zawsze, organizowaliśmy w zajeździe „Pod Królem Edwardem”. Charlie grał nam wtedy na gitarze. Zegnaj, Charlie!
Następnie zabierało głos chyba ze dwunastu przedstawicieli społeczności miejskiej. Jako pierwszy wystąpił Rob Morrison w imieniu kościoła anglikańskiego. Mówił o miłym usposobieniu Charliego, jego tolerancji i życzliwości dla wszystkich.
Panna Geraldine, burmistrzyni Edgerton i przewodnicząca Komitetu Obywatelskiego, reprezentowała dziś wyznawców religii mojżeszowej. Wspominała łagodność Charliego, który nie żywił złości do nikogo.
Z tych wszystkich wystąpień wynikało, że każdy mówca postrzegał Charliego w inny sposób. Jako ostatnia zabrała głos dziewięćdziesięciotrzyletnia Matka Marco, właścicielka stacji benzynowej koncernu Union 76. Była to drobna, krucha staruszka, z rzadkimi, siwymi włosami, przez które przeświecała różowa skóra czaszki.
– Nie reprezentuję tu żadnej religii – przemówiła nadspodziewanie mocnym głosem. – Pewnie powiecie, że mogę reprezentować tylko stojących nad grobem staruszków? Owszem, jestem stara, nawet starsza niż te skały na wybrzeżu Edgerton i szczycę się tym!
Starsza pani roześmiała się nam w nos, ukazując garnitur bardzo białych, sztucznych zębów.
– Znałam Charliego Ducka lepiej niż ktokolwiek z was – mówiła dalej. – To był mądry chłopak, dużo wiedział. Uwielbiał rozwiązywać zagadki. Jeśli czegoś nie rozumiał, to tak długo drążył temat, aż znalazł odpowiedź. A ponieważ był detektywem, widział i wiedział dużo, więc nie miał o nikim zbyt dobrej opinii.
Doszedłem do wniosku, że spośród wszystkich mówców tylko Matka Marco trafiła w dziesiątkę.
Alyssum Tarcher podszedł do drewnianej piramidy i zdjął z niej srebrną urnę z prochami Charliego. Uniósł ją w górę nad swoją głową i wzniósł okrzyk:
– Na cześć Charliego! Zebrani odpowiedzieli takimi samymi okrzykami i utworzyli procesję, która wymaszerowała z kościoła.
– O rany! – nie wytrzymała Sherlock.
– Co za cyrk! – zgorszył się Savich. Laura zacisnęła kurczowo palce wokół mojej ręki.
– Nie chcę iść z nimi na cmentarz! Nie chodźmy tam!
– Wcale nie musimy iść, nawet nie powinniśmy – uspokoiłem ją. – Nikt tego od nas nie oczekuje, bo jesteśmy tu obcy.
W tym momencie zauważyłem Roba Morrisona asystującego Maggie Sheffield i przypomniałem sobie słowa detektywa Castangi: „Margaret była kiedyś moją żoną”…
– A tyś co za jeden? – To pytanie adresowane było do Savicha. Od razu pośpieszyłem z wyjaśnieniem.
– Słuchajcie, to Cotter Tarcher, jedyny syn Alyssuma. Cotter nie zwracał uwagi na dwie kobiety i tylko Savicha taksował gniewnym spojrzeniem ciemnych oczu.
– Tu mamy najsłabsze ogniwo! – szepnąłem do Laury.
– Chyba cię o coś spytałem, koleś! – warknął Cotter. – Skąd tu się wziąłeś? Nie jesteś stąd. Nikt cię tu nie prosił.
– Ja go zaprosiłem. – Ostentacyjnie trzymałem Laurę pod rękę, wskazując na Savicha i Sherlock tak, aby widział to Cotter. – Ci państwo są moimi przyjaciółmi.
– Nikt z was nie powinien się tu znaleźć! Savich uśmiechnął się prowokująco, lecz nie zwróciło to uwagi Cottera, choć powinno. Savich dobrze wiedział, co robi, bo w lot ocenił Cottera.
– Ależ, kolego, mnie się wasza uroczystość bardzo podobała! – Wyraźnie udawał głupiego. – Ci wszyscy ludzie, którzy przemawiali, byli tacy mądrzy! Dlaczego ty nic nie powiedziałeś, czyżbyś nie był ani pobożny, ani mądry?
Oczy Cottera płonęły, bo szybko wpadał w gniew i łatwo tracił panowanie nad sobą. Savich dosyć skutecznie go rozdrażnił, jednak byłem zaskoczony, kiedy Cotter zamachnął się na niego. Zrobiło mi się nawet trochę żal Cottera, Sherlock krzyknęła: „Co ty robisz, kretynie?”, ale było już za późno.
Savich zręcznie schwycił Cottera za nadgarstek i przycisnął mu rękę do boku. Cotter spróbował go kopnąć, ale Savich złapał jego nogę pod kolanem i wyrzucił go w powietrze. Równocześnie puścił rękę, tak że Cotter wylądował na grządce nagietków. Poszło mu to tak gładko, jak łatwo wlewa się do gardła dwunastoletnią whisky.
Sherlock, trzymając się pod boki, spoglądała z góry na Cottera.
– Musiałeś zachowywać się jak gówniarz?
– Najwyższy czas dorosnąć – dodał Savich.
– Wszyscyście funta kłaków niewarci! Wielcy agenci, też mi coś! Śmiech na sali! W życiu niczego się nie dowiecie! – Cotter miotał obelgi, podnosząc się z grządki i wycofując się z ostentacyjnym tupaniem.
– Ten człowiek musi mieć poważne problemy! – zatroskała się Laura.
– To prawdziwy aspołeczny typ – uzupełniłem. – Według niego niczego się nie dowiemy, tak?
Z daleka obserwowałem, jak Cotter wyłuszcza coś Alyssumowi Tarcherowi, na co ojciec przecząco potrząsa głową.
– Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, myślałem, że to tylko kąpany w gorącej wodzie gówniarz, ale po dzisiejszym przedstawieniu zastanawiam się, czy nie jest czasem prawą ręką tatusia.
– Ten tatuś ma taką arystokratyczną urodę! – rozmarzyła się Sherlock. – On wygląda jak chart wśród kundli, natomiast Cotter jak mały buldog.
– Wydaje mi się, że Cal i Cotter są bardzo niepodobni do siebie – zauważyła Laura. – Wprawdzie Cal czasem też zachowuje się dziwnie, ale jej Mac nigdy nie nazwał typem aspołecznym!
– Tak ich nazywam, jak ich widzę – zaprotestowałem. – A Cal przynajmniej ma dobry gust, jeśli chodzi o mężczyzn!
W tym momencie zauważyłem spojrzenie, jakim mnie obdarzył Alyssum Tarcher. Wyraz jego twarzy pozostał chłodny, ale oczy płonęły takim samym ogniem jak u jego syna.
18
O wpół do szóstej po południu Savich i ja podjechaliśmy pod numer 12 przy Liverpool Street. Paul był z pewnością w domu, ale tuż obok jego samochodu stał zaparkowany samochód szeryfa Maggie Sheffield. Już z werandy dobiegły nas odgłosy kłótni ich obojga, więc przystanęliśmy za frontowymi drzwiami, żeby posłuchać.
– Ty śmierdzący gnojku! – wrzeszczała Maggie co sił w płucach. – Spróbuj jeszcze raz czegoś takiego, to rozwalę ci łeb! Jilly dopiero co zaginęła, a tobie już odbiło?
– Co ty w ogóle wiesz? – To Paul. – O niczym nie masz pojęcia! Wydaje ci się, że możesz wykonywać męską robotę, ale kiepsko ci to idzie. Już lepiej zarabiałabyś dupą! Co ty jesteś, lesbija?
Natychmiast dał się słyszeć łomot, więc z westchnieniem otworzyłem drzwi, minąłem hol i wpadłem do salonu utrzymanego w czarno-białej tonacji. Zastałem tam Maggie pochyloną nad Paulem leżącym plackiem na posadzce. Trzymała go za gardło i przyciskała jego głowę do podłogi.
Savich podkradł się do niej od tyłu, złapał pod pachy i podniósł w górę. Rzuciła się na niego z pięściami, ale nadal trzymał ją w powietrzu, pouczając łagodnym głosem:
– Fe, nieładnie. Nie rób tego więcej.
– Dosyć już tego! – zdenerwowałem się, pomagając Paulowi wstać. – Co się tu właściwie dzieje? Wasze wrzaski słychać aż na werandzie.