Błyskawicznie odwróciliśmy się o sto osiemdziesiąt stopni i w zacienionym kącie pokoju zauważyliśmy starszego człowieka siedzącego przy małym stoliku pod wąskim jak szczelina oknem. Jadł z miski zupę, zagryzając ją plackiem. Łysa czaszka i pomarszczona twarz były spalone słońcem. Nosił długą siwą brodę, a ubrany był w ciemnobrązowy habit z szorstkiej wełny, przewiązany w pasie sznurem.
Patrzył na nas osłupiałym wzrokiem, a jego ręka trzymająca placek zawisła w połowie drogi do ust. Dałem znak, żeby się nie ruszał i szepnąłem mu w ucho po hiszpańsku:
– Tylko spokojnie, ojczulku!
Kątem oka spojrzałem na Laurę, która stała jak przyklejona do drzwi i nasłuchiwała. Powszechnie zrozumiałym gestem palca na ustach nakazywała ciszę. Kroki wielu stóp w podkutych butach przesunęły się za naszymi drzwiami, ale na szczęście nikt się nie zatrzymał. Zakonnik siedział nieruchomo, dopóki kroki nie ścichły.
– Kim jesteście? – zapytał głębokim, starczym głosem po hiszpańsku.
– Jesteśmy agentami amerykańskich służb śledczych. Tamci ludzie odurzyli nas narkotykami i uwięzili tutaj. Jeśli nas znowu złapią, to zabiją. Próbujemy się stąd wydostać. A księdza też tu trzymają?
– Nie, przychodzę tu raz w tygodniu z posługą duchową. Jedna z ich kobiet zawsze przygotowuje mi śniadanie. – W jego mowie słowa się zlewały i trudno mi było go zrozumieć. Zrozumiałem jednak tyle, ile trzeba.
– Jaki dzień dziś mamy? Tym razem musiał dwukrotnie powtórzyć odpowiedź, zanim go zrozumiałem. Był czwartek, a więc w naszych rachubach pomyliliśmy się o dzień.
– A gdzie my w ogóle jesteśmy, proszę księdza? Spojrzał na mnie jak na wariata.
– Jesteśmy tuż pod Dos Brazos.
Tym razem dał się słyszeć tupot większej grupy maszerujących ludzi. Ich kroki zaczęły zwalniać. Znaleźliśmy się w pułapce, bo przez tę szparę okienną nie prześliznęłoby się nawet chude dziecko. Staruszek obrzucił nas przelotnym spojrzeniem i z wolna wymówił:
– Nie ma czasu do stracenia. Szybko, właźcie pod łóżko, a ja już ich zagadam.
Gdyby nas zdradził, wciśnięci pod wąskie, zaklęśnięte łóżko bylibyśmy bez szans. Nie mieliśmy jednak wyboru. Wczołgaliśmy się pod łóżko, gdzie było bardzo mało miejsca, ale przynajmniej okrywająca je sznurkowa kapa spadała do samej podłogi. Leżałem na swoim automacie, a Laura przyciskała się razem ze swoim AK-47 do moich pleców.
Ktoś z zewnątrz otworzył drzwi bez pukania. Spod łóżka zauważyłem przynajmniej trzy pary butów. Wysoki, przenikliwy męski głos zapytał po hiszpańsku:
– Ksiądz tu już długo siedzi?
– No, tyle, ile trzeba, żeby zjeść śniadanie.
– I nie widział ksiądz nikogo obcego ani nie słyszał niczego podejrzanego?
– Nie widziałem nikogo poza panem, seńor, i pańskimi ludźmi. A co, stało się coś? Może pożar?
– Och, nie, nic podobnego. Uciekło nam tylko dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta, których chcieliśmy oddać w ręce policji, ale niech się ksiądz nie obawia. Złapiemy ich!
Zakonnik nie odezwał się ani słowem i chyba nie dawał im żadnych znaków, bo odwrócili się i wyszli. W ostatniej chwili jeden z nich zatrzymał się, jakby coś sobie przypomniał:
– Ojcze Orlando, jedna z naszych kobiet, Hestia, wspominała mi, że jej syn cierpi na straszne bóle. Czy mógłby ksiądz go odwiedzić? Moi ludzie dopilnują, żeby ci obcy nie zrobili księdzu krzywdy.
– Owszem, chętnie pojadę – zgodził się franciszkanin, wstając. Wtedy zobaczyliśmy, że ma sandały nałożone na bose stopy, węźlaste i guzowate jak konary. Kiedy drzwi w końcu definitywnie się zamknęły, ostrożnie wypełzliśmy spod łóżka.
– No, mało brakowało! – odetchnęła Laura z ulgą, otrzepując się z kurzu. Ja zaś zwróciłem uwagę, że na stoliku zostały jeszcze trzy tortille. Ponieważ zdążyłem znowu zgłodnieć, porwałem je z talerza, zwinąłem w rulon, podsunąłem Laurze, aby odgryzła, ile zechce, a resztę wpakowałem do ust.
– No, zaczynam znowu czuć się jak człowiek!
22
Znajdowaliśmy się w drewnianych barakach ustawionych wzdłuż linii zygzakowatej jak królicza nora. Pierwsze dwa pomieszczenia, do których zajrzeliśmy, były puste. W trzecim na dolnej pryczy spał jakiś mężczyzna obrócony do nas plecami. Nawet się nie poruszył, gdy cicho zamknęliśmy drzwi i kontynuowaliśmy poszukiwania. Sherlock i Savich musieli znajdować się w którymś z tych pomieszczeń.
Szliśmy korytarzem, aż doszliśmy do miejsca, gdzie skręcał. Wskazałem Laurze gestem, aby pozostała w tyle, a sam wychyliłem się zza rogu. Zamarłem ze strachu, bo w odległości niecałych pięciu metrów ode mnie stało przynajmniej dziesięciu mężczyzn w różnym wieku, ubranych w polowe mundury. Odwróceni plecami do mnie stali na baczność, z automatami w pozycji „na ramię broń”. Nie odzywali się ani nie wykonywali żadnych ruchów, nie słyszałem nawet ich oddechów.
Naprzeciw nich stał starszy od nich mężczyzna, około pięćdziesiątki, w cywilnym ubraniu. Ubrany był w białą, lnianą koszulę rozpiętą pod szyją, brązowe spodnie i włoskie mokasyny. Łysy jak kolano, choć raczej przypuszczałem, że golił głowę dla efektu, prawie równie wysoki jak ja, miał potężną budowę i dobrze rozwiniętą muskulaturę, a przez ramię przewieszony biały fartuch laboratoryjny. Tłumaczył coś szybko swoim podwładnym po hiszpańsku, ale prawie wszystko zrozumiałem:
– …musimy znaleźć tego mężczyznę i tę kobietę, bo to niebezpieczni amerykańscy agenci, którzy przybyli tu, żeby nas zniszczyć. Tylko pamiętajcie, nie wolno ich zabić. Musicie wziąć ich żywcem.
– Tam jest dwunastu żołnierzy! – szepnąłem do Laury. – Czy ten facet, który odwołał swoich od nas, był wysoki, muskularny i łysy?
– Nie, tamten wyglądał inaczej.
– Ten chyba jest ich szefem. Wydawał im rozkaz, żeby nas złapali, ale przynajmniej dobrze, że kazał zachować nas przy życiu. A elegancki drań, niech go licho!
– Zmywajmy się stąd! Przebiegliśmy szybko w drugi koniec korytarza, gdzie znajdowały się szerokie, dwuskrzydłowe drzwi. Nacisnąłem błyszczącą, mosiężną klamkę, która ustąpiła lekko i bezszelestnie. Przygiąłem się nisko i pchnąłem drzwi, zamiatając przed sobą automatem. Na pierwszy rzut oka można było poznać, że ten pokój pełni funkcję gabinetu, choć urządzono go z wielkim przepychem, umeblowano antykami inkrustowanymi złotem i wyłożono perskimi dywanami. Nie było tam natomiast tak podstawowego wyposażenia biura, jak telefon, faks czy komputer, które umożliwiłyby nam wezwanie pomocy.
Wsunęliśmy się do środka i zamknęliśmy drzwi. Przekręciłem klucz w zamku i wyjaśniłem Laurze:
– To gabinet szefa. Pewnie jest nim ten łysy facet. Ciekawym, kto to taki. Popatrz, nie mają tu nawet telefonu! Pewnie nawiązują łączność przez radio.
Laura weszła już za monumentalne biurko w stylu Ludwika XIV i przeglądała leżące tam papiery. Za plecami miała duże, przeszklone okno wychodzące na mały, ogrodzony murem ogródek w stylu angielskim, obsadzony roślinami tropikalnymi.
– Kurczę, nic nie rozumiem, wszystko po hiszpańsku! – niecierpliwiła się. – Mac, chodź tu, szybko!
Tymczasem ktoś próbował od zewnątrz dostać się do gabinetu, szarpiąc za klamkę. Rozległy się krzyki i odgłosy dobijania się, walenia kolbą najpierw w jedne drzwi, potem w drugie, aż kosztowne drewno łupało się na drzazgi.
Odmówiłem krótką modlitwę i złapałem Laurę za rękę. Wskoczyliśmy na biurko, osłoniliśmy twarze i przez szybę okna przebiliśmy się do ogrodu. Na szczęście wylądowaliśmy miękko na trawie, przeturlaliśmy się po niej i poderwaliśmy się do biegu. Ogródek musiał być czyjąś prywatną własnością, bo kwiaty były starannie utrzymane i pielęgnowane. Normalnie bardzo lubię kwiaty, ale tym razem nie poświęciłem im ani chwili naszego cennego czasu.