Molinas usiadł z wysiłkiem i włączył się do rozmowy.
– Tak, ten środek teoretycznie miał redukować niepożądane objawy fizyczne. Wmówili mi to, ale od początku było z tym coś nie tak. Przecież nie o to chodziło, by przywoływać przykre wspomnienia! Kolejne dawki miały całkiem je wyeliminować, ale ja próbowałem różnych dawek w różnych połączeniach i nic z tego nie wychodziło.
Przykucnąłem przed Molinasem i zagadnąłem:
– A co właściwie przydarzyło się twojej córce?
– Zgwałcono ją trzy lata temu, kiedy miała zaledwie piętnaście lat. Zrobiło to czterech starszych chłopców w internacie jej prywatnej szkoły. Była wykończona psychicznie, a Del Cabrizo i Alyssum obiecali mi, że ten narkotyk pomoże jej o tym zapomnieć. Dlatego zgodziłem się współpracować z nimi. Sam wstrzyknąłem jej ten środek, ale nie pomógł, raczej zaszkodził. Wspomnienia tamtej tragedii nie znikły z jej pamięci, ale powróciły ze zwielokrotnioną siłą. To ją powoli zabija!
– I dlatego podałeś naszej koleżance jeszcze większą dawkę, i to w połączeniu z innymi narkotykami? – spytałem.
Molinas spojrzał w oczy Savicha i wyczytał w nich swoją śmierć. Zgiął się wpół i zwymiotował na deski podłogi.
Savich niósł Sherlock na rękach. Była przytomna, ale powieki miała ciężkie, a oczy zamglone. Mąż owinął ją we wszystkie koce, jakie zdołaliśmy znaleźć. Niepokoiło mnie jej nienaturalne milczenie, gdyż znałem ją jako energiczną, pyskatą kobietkę, która komenderowała wszystkimi w swoim otoczeniu, nie wyłączając własnego męża, a teraz leżała wyciszona, jakby nieobecna duchem. Za nimi szła Laura objuczona dwoma automatami, a ja popychałem przed sobą Molinasa, trzymając go pod lufą pistoletu. Automat AK-47 miałem przewieszony przez lewe ramię.
– Teraz zaprowadź mnie do Jilly – rozkazałem Molinasowi. – Moja siostra pojedzie z nami.
– Jej tu nie ma – odpowiedział. Mówienie sprawiało mu widoczny ból.
– Akurat! – uśmiechnąłem się z niedowierzaniem. – Przecież przyszła do mnie specjalnie, aby mnie ostrzec. Rozmawiałem z nią, jak teraz z tobą.
– To musiała być wizja pod wpływem narkotyku – wyjaśnił Molinas. – Pańskiej siostry nigdy tu nie było. Nie miałbym powodu, aby pana okłamywać. Ten narkotyk miewa czasem nieprzewidywalne skutki, ale o takich jeszcze nie słyszałem.
Jak to było możliwe? Widziałem Jilly wyraźnie, stała przy mnie. Słyszałem, co do mnie mówiła. Co za diabeł?
– Jej tu nigdy nie było – powtórzył Molinas.
– To skąd ją znasz? – podchwyciła Laura.
– Wiem tylko, kim jest – wywinął się ostrożnie Molinas. Wszyscy umilkliśmy, bo z odległości około pięciu metrów dobiegły nas głosy rozmawiających mężczyzn. Dopiero po jakichś trzech minutach ucichł tupot ich kroków.
Wróciliśmy do luksusowego gabinetu Molinasa i przylegającej do niego sypialni. Była pusta, co oznaczało, że Marran w jakiś sposób uwolniła się z więzów. Stwierdziliśmy, że zamknęła się w łazience. Molinas kazał jej tam zostać, dopóki nie wróci. Zza drzwi dobiegł nas jej płacz.
– Patrzcie, co znalazłam! – pochwaliła się Laura. Pokazała nam drzwi od szafy wnękowej, której przedtem nie zauważyliśmy. W środku były różne części garderoby, broń, w tym nawet dwa automaty AK-47. Laura z szerokim uśmiechem podniosła w górę maczetę. – Skąd możemy wiedzieć, czy się nam nie przyda? Tamci mają noże. A wy powinniście zrzucić to, co macie na sobie, i założyć te ciuchy. Ja tymczasem pomogę przebrać Sherlock.
Przypięła maczetę do pasa i poklepała ją z wyraźną dumą.
– No, teraz jestem gotowa na wszystko!
– Wiem, że macie tu gdzieś radio. Wyjmij je! – poleciłem Molinasowi, który otworzył trzecią od góry szufladę biurka i wyciągnął stamtąd mały, czarny nadajnik radiowy. – A teraz sprowadź samolot!
Obserwowaliśmy go, jak ustawia odpowiednią częstotliwość i mówi coś po hiszpańsku tak szybko, że zrozumiałem tylko część. Kiedy skończył, obejrzał się na nas i zapewnił:
– Nie zdradziłem was.
Savich podszedł do Sherlock, która siedziała na podłodze, a Laura trzymała ją za rękę. Podniósł ją i zaproponował:
– Chodźmy już stąd.
– Módl się, żeby ta Cessna przyleciała! – syknąłem w ucho Molinasowi.
– Przyleci – obiecał, oglądając się na radio. Nie wyglądał jednak na uszczęśliwionego.
27
Zegarek, który zabrałem Molinasowi, wskazywał wpół do szóstej rano, kiedy dotarliśmy do pasa startowego. Na szarym niebie lśnił jeszcze księżyc i kilka rozsypanych bezładnie gwiazd, ale ich blask szybko gasł. W oddali szczyty górskie majaczyły jak duchy, w bladym świetle poranka nabierające upiornych kształtów. Wiedzieliśmy jednak, że wkrótce będzie dostatecznie jasno, aby móc zrobić użytek z pasa startowego. Pomyśleć, że dopiero trzy dni temu kupowaliśmy jeszcze kanapki w delikatesach „U Grace” w Edgerton, w stanie Oregon!
Głuchą, nadranną ciszę mącił tylko chrzęst naszych butów na skalistym podłożu. Niecałe sto metrów na lewo od nas zaczynał się już las deszczowy, rozciągający się aż po wschodnią grań łańcucha górskiego. Obóz narkotykowych gangsterów został za nami. Nawet jeśli ktoś szedł naszym tropem, nie było go widać. Prowadziłem Molinasa tak, żeby zabezpieczać tyły i aby ewentualny snajper nie ośmielił się strzelać w obawie o życie swego bossa.
Zanim dotarliśmy do pasa startowego, niebo pojaśniało, a od strony wschodniej wystąpiły na nim różowe pasma. Niestety, wydostaliśmy się na odkrytą przestrzeń, na której stanowiliśmy zbyt dobrze widoczny cel.
– Las zaczyna się dopiero tam, a tu nic nie rośnie? – zdziwił się Savich.
– Tutejsi mieszkańcy karczują las, bo są bardzo biedni – wyjaśnił Molinas.
– Myśmy z Macem już tu byli! – pochwaliła się Laura. – Ten las jest piękny, ale panuje tam straszna wilgoć i łażą różne stworzenia, które najpierw słychać, a dopiero potem widać. To naprawdę deprymujące i cieszę się, że nie musimy tam wracać.
Sherlock nawet się roześmiała, choć głos jej jeszcze drżał.
– Chyba będę musiała jeszcze raz zabić tego Marlina Jonesa, bo nie mogę znieść jego krzyków i śmiechu. Zobaczymy, czy tym razem zmartwychwstanie.
– Tak, zrób to koniecznie! – powiedział z naciskiem Savich, patrząc jej prosto w oczy. – Tylko ty jedna możesz sobie z tym poradzić. Udało ci się raz, uda i drugi. Dla pewności kopnij go jeszcze ze dwa razy, a potem wracaj do nas i zostań już ze mną, bo cię potrzebuję.
– Ja cię też potrzebuję, Dillon… – wyszeptała i znów zamknęła oczy. To, co można było wyczytać z oczu Savicha, napawało przerażeniem. Dla kurażu ścisnąłem go za ramię.
Teraz nie miałem już wątpliwości, że Jilly musiała być pod wpływem tego narkotyku, kiedy zjechała z klifu. Tak jak Sherlock na punkcie Marlina, ona miała obsesję na punkcie Laury. Odkąd domyśliła się, że Laura pracuje w brygadzie antynarkotykowej, poczuła się przez nią zdradzona i myśl o niej zaczęła ją prześladować tak uporczywie, że nie mogła tego dłużej znieść. Staranowała samochodem barierę i wjechała prosto do morza, aby uwolnić się od dręczącego koszmaru.
Laura tymczasem stała bez ruchu, wpatrzona w łańcuch górski rozciągający się po wschodniej stronie. Chciałem jej powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale ugryzłem się w język, bo zastanowiło mnie dziwne skupienie, z jakim kontemplowała krajobraz. Najwyraźniej chciała sobie to i owo uporządkować. Uśmiechnąłem się tylko do niej, bo podskórnie czułem, że kobieta, którą znałem zaledwie tydzień, mimo wszystko zdecyduje się raczej żyć ze mną niż beze mnie.
Staraliśmy się zredukować ryzyko do minimum. Z tego powodu siedzieliśmy ciasno przyciśnięci do siebie, a Molinasowi kazaliśmy usiąść tyłem do obozu. Nie przypuszczałem, aby ktokolwiek z jego ludzi ośmielił się napaść na nas, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże…