Выбрать главу

Wkrótce, z ostrym warkotem silnika, nadleciał mały samolot. Najpierw było go słychać, toteż Savich ze ściągniętymi brwiami śledził ten dźwięk. W ciągu paru minut nad pasmem górskim ukazała się mała Cessna 310 o opływowym kształcie, zakolebała skrzydłami i w poświacie wschodzącego słońca zaczęła schodzić do lądowania. Nie podobała mi się tylko praca jej silnika, który dławił się i bulgotał, jakby lada chwila miał zgasnąć. Czyżby Molinas zrobił nas w konia? Już obracałem się ku niemu, gdy zza szczytów górskich wynurzyły się dwa śmigłowce.

– O rany, to nasze Apache AH-64! – zakrzyknął Savich, osłaniając dłonią oczy. – Mają na pokładzie sprzężone karabiny maszynowe, działko i rakiety „Hellfire”. Padnij, wszyscy padnij!

Rozciągnęliśmy się płasko na ziemi, w samą porę, gdyż po chwili z pokładu jednego ze śmigłowców trysnęły serie pocisków wycelowane w Cessnę. Samolocik rozprysnął się nisko nad ziemią. Zdążyłem zauważyć wewnątrz dwóch mężczyzn, z których jeden krzyczał. Zaraz potem nastąpił wybuch i na wszystkie strony rozleciały się poskręcane blachy, fragmenty silnika i foteli – jeden ze szczątkami pilota unieruchomionego w pasach. Płat skrzydła uderzył w ziemię około sześciu metrów od nas.

– Boże, skąd tu się nagle wzięły nasze stare, poczciwe Apache? – zdumiał się Savich.

– Może w ich dowództwie jakoś się dowiedzieli, że tu jesteśmy? – snuła przypuszczenia Laura. Zaczęła wymachiwać rękami i krzyczeć, aby zwrócić na siebie uwagę pilotów śmigłowców. Ja jednak zauważyłem, że wprawdzie podleciały bliżej i zataczały koła nad nami, ale nie kwapiły się schodzić do lądowania.

– Lauro, uciekaj stamtąd! Szybko! – zawołałem do niej, ale w tej samej chwili, bez ostrzeżenia, strzelcy pokładowi otworzyli do nas ogień.

– Do lasu! – zakomenderowałem, popychając Molinasa przed sobą. Nad naszymi głowami zaświstały serie, wznosząc wokół tumany kurzu. W ostatniej chwili schroniliśmy się pod osłonę lasu, ale równocześnie uświadomiłem sobie, że Molinas tylko opóźnia nasz marsz.

Obróciłem go twarzą do mnie i wygarnąłem mu w oczy:

– Ty skurwysynu, ściągnąłeś nam ich na głowy!

– Nie zdradziłem was! – wy dyszał. – Sam pan widział, jak zestrzelili Cessnę. Pewnie któryś z moich ludzi wezwał ich przez radio i zameldował, że uciekliście. To Del Cabrizo wydał taki rozkaz, nie ja.

– Miło mi to słyszeć! – zadrwiłem. – W takim razie zostaniesz tu i sam z nim o tym porozmawiasz.

Pchnąłem go na drzewo i jego własnym pasem związałem mu ręce z tyłu za wątłym pniem. Zerwałem z niego jedwabną, włoską koszulę i zakneblowałem mu nią usta, obwiązując końce wokoło głowy.

– Módl się, żeby twoi mocodawcy nie uznali, że już nie jesteś im potrzebny! – rzuciłem na pożegnanie. – Tylko to może uratować życie twoje i twojej córki.

Zostawiłem go i zawołałem do Savicha:

– Musimy uciekać, kieruj się na północ, a potem skręcaj na zachód!

Dobrze, że było już na tyle jasno, aby bezbłędnie ustalić kierunek. Musieliśmy udać się na północny zachód, bo żołnierze Molinasa z pewnością będą go szukać, a więc pójdą naszym śladem.

Savich potakująco kiwnął głową i przytulił Sherlock mocniej do siebie. Obejrzałem się za Laurą, bo nie rozumiałem, dlaczego nie dołącza do mnie. Stała jakieś trzy metry ode mnie, ale dziwnie się chwiała i nagle upuściła jeden z trzymanych automatów.

– Lauro! – zawołałem, ale nisko nad naszymi głowami przemknęły śmigłowce, przeszywając korony drzew seriami z broni pokładowej. Musielibyśmy mieć wyjątkowego pecha, aby jakaś zabłąkana kula przebiła się przez zwarte sklepienie zieleni, ale z naszym pieskim szczęściem wolałem nie ryzykować.

– Lauro, szybciej! – ponagliłem. – Musimy się spieszyć, wezmę ten drugi automat. Co się z tobą dzieje?

Nie odpowiedziała, ale zauważyłem, że opiera się plecami o pień drzewa, zaciskając palce wokół barku.

– Poczekaj chwilkę, Mac – syknęła przez zaciśnięte zęby, przymykając z bólu powieki. Od razu odgadłem, że musiała zostać trafiona. W koronach drzew świstały serie, co oznaczało, że wciąż znajdujemy się za blisko skraju lasu i powinniśmy zaszyć się głębiej. Na razie jednak bez słowa oderwałem jej rękę od miejsca, za które się trzymała.

– Przeszło na wylot – poinformowała mnie, a kiedy rozpiąłem jej koszulę, zobaczyłem, że miała rację.

– Stój spokojnie – poleciłem, zrzuciłem swoją koszulę, która nie była tak przepocona jak podkoszulek. Obwiązałem nią przestrzelone ramię Laury, ale czułem, że drży, a krew przeciekała mi między palcami. – Wytrzymasz jeszcze trochę?

Obdarzyła mnie uśmiechem, od którego chciało mi się płakać.

– Oczywiście, że wytrzymam. Przecież jestem policjantką – zapewniła.

Odwzajemniłem uśmiech, zapiąłem jej koszulę, podniosłem z ziemi oba automaty, a ją przerzuciłem sobie przez ramię.

– Coś ty, Mac, przecież mogę iść – zaprotestowała.

– Dobra, dobra. Czasem nawet policjantka musi zamknąć buzię! – burknąłem i powiedziałem Savichowi: – Słuchaj, Laura dostała kulką w ramię. Rana jest czysta, ale musimy się tym zająć…

Nie skończyłem, bo jeden ze śmigłowców przeleciał nisko nad nami i zaczął zataczać kręgi. Wprawdzie korony drzew tłumiły warkot jego śmigła, ale znajdował się stanowczo za blisko. Gdyby puścił serię w dół, mógłby nas trafić.

Ułożyłem Laurę na grubej warstwie runa leśnego, pogłaskałem ją po policzku i zapowiedziałem:

– Nie ruszaj się, leż spokojnie, ja zaraz wrócę, tylko skombinuję jakąś apteczkę.

Spojrzała na mnie takim wzrokiem, jakbym znów był naćpany. W odpowiedzi uśmiechnąłem się tylko, wziąłem ze sobą jeden ze zdobycznych automatów i pobiegłem w stronę widocznego prześwitu w otaczającym nas oceanie zieleni. Widać było stamtąd, jak niecałe dwadzieścia metrów nade mną kołował Apache, rozdmuchując śmigłem górne piętra lasu. Przerażone ptaki skrzeczały i trzepotały skrzydłami w panicznej ucieczce. Przez gęste zarośla nie widziałem ich, ale widziałem mężczyznę, który z pokładu śmigłowca obserwował teren przez lornetkę.

– Hej, wy tam! – krzyknąłem i puściłem serię w górę. Wymieniłem opróżniony magazynek i czekałem, bo chciałem podpuścić ich bliżej. Apache zawisł w powietrzu, chwiejąc się z boku na bok. – No, chodźcie i spróbujcie mnie dostać!

Załoga śmigłowca znajdowała się teraz bezpośrednio nade mną, tak że było słychać miotane przez nich przekleństwa. Wtedy wystrzeliłem następny tuzin pocisków prosto w kabinę pilota.

Widziałem, jak pilot rozpaczliwie manewruje przyrządami, by utrzymać panowanie nad maszyną. Słyszałem też krzyki strzelca pokładowego. W którymś momencie śmigłowiec poszybował pionowo w górę, a potem gwałtownie skręcił w lewo. Puściłem w niego następną serię, i zobaczyłem, że silnik produkcji General Electric rozpada się w drobny mak. Apache znów uniósł się do góry, celując nosem w niebo, potem gwałtownie zmienił kierunek i zaczął szybko spadać, aż zarył nosem w ziemię przy akompaniamencie krzyków bólu obu członków załogi.

Spadająca maszyna zaplątała się między korony drzew. Śmigło nieskoordynowanymi obrotami przecinało liście, aż odpadło. W ciszy, jaka następnie zapanowała, słychać było warkot silnika drugiego śmigłowca, ale z daleka. Ciekawe, czy jego załoga widziała, że ten został strącony i pospieszy mu na ratunek?

Odczekałem chwilkę i podbiegłem, jak mogłem najszybciej, do zestrzelonego helikoptera, który zarył nosem w ziemię na głębokość około sześćdziesięciu centymetrów. Oderwane śmigi wisiały zaplątane w listowiu, a nad nimi jazgotały małpy. Widziałem, jak skakały na wysokości niecałych dwóch metrów nad moją głową. Liczyłem się z ewentualnością, że helikopter może wybuchnąć, ale za wszelką cenę musiałem zdobyć apteczkę pierwszej pomocy, na pewno mieli ją na pokładzie. Nie wyobrażałem sobie, aby ranna Laura mogła przetrzymać to piekło bez odpowiednich leków i opatrunków.