Pilot i strzelec pokładowy już nie żyli. Mieli na sobie takie same mundury polowe jak reszta ludzi Molinasa, ale chociaż prowadzili amerykański śmigłowiec – nie byli Amerykanami. Pewnie Del Cabrizo wysłał ich w pościg za nami, jak przewidział Molinas.
Na szczęście znalazłem apteczkę pod siedzeniem pilota. Na oparciu jego fotela wisiała siatka, były w niej pojemniki z butelkami wody pitnej. Z tylnego siedzenia zabrałem kilka koców przesiąkniętych świeżym zapachem wydzielin towarzyszących stosunkom płciowym. Teraz już wiedziałem, jak ci panowie zabawiali się przed odlotem.
Odwiązałem siatkę z zapasami wody, przerzuciłem sobie koce przez ramię i wykrzykując z radości, jak dzikus pobiegłem z powrotem. Wprawdzie nie widziałem, aby w pobliżu ktokolwiek się kręcił, drugi helikopter także znikł mi z oczu, ale znajdowaliśmy się stanowczo za blisko skraju lasu.
– O rany, rzeczywiście zorganizowałeś apteczkę, a do tego jeszcze wodę! – cmoknął z podziwem Savich. – Dopilnuję, żebyś dostał awans i podwyżkę.
– Mógłbyś z tym trochę poczekać? – zaproponowałem, przyklękając przy Laurze.
– Dobra, ale potem muszę porządnie odpocząć, najlepiej na leżaku z dobrą książką.
– Masz to jak w banku, ale zobaczmy najpierw, co tu mamy. Przydałby się jakiś środek przeciwbólowy.
Znalazłem odpowiednie tabletki i dałem Laurze trzy, a do popicia tyle wody, ile chciała. Na szczęście Savichowi udało się zatamować krwawienie i to było najlepsze, co w tej chwili mogliśmy zrobić.
– Odskoczmy teraz jakieś pięćdziesiąt metrów na północny zachód – zaproponowałem, wstając. – Ja potem wrócę i zatrę ślady. Chyba Bóg czuwa nad nami, bo mamy wodę i to w dodatku bez prochów!
Posunęliśmy się jakieś pięć metrów do przodu, i utknęliśmy w splątanym gąszczu drzew przerośniętych pnączami. Za pierwszym razem byliśmy bezradni wobec tej ściany zieleni, ale teraz pomogła nam maczeta przezornie zabrana przez Laurę.
– Jesteś genialna! – Pocałowałem ją w policzek. – Chyba masz kwalifikacje do pracy w FBI!
– Naprawdę? – Zdobyła się na uśmiech. Szła sama, bo ja, mało tego, że dźwigałem apteczkę, wodę i automat, to jeszcze musiałem wyrąbywać dla nas drogę maczetą.
– Świetnie się spisujesz, kochanie. No, może jeszcze z piętnaście kroków i odpoczniemy. O tak, dobrze, jeszcze z dziesięć kroków… – Wyciąłem następny wyłom w plątaninie pnączy przed nami. – Dobrze, że ta maczeta jest ostra!
– Chętnie napiłabym się margarity, Mac.
– Ja też, ale wolałbym najpierw ustalić, gdzie właściwie jesteśmy. Szkoda, że nie wycisnąłem tego z Molinasa.
– Dobrze, że przynajmniej wyprowadził nas stamtąd. Możemy być nawet w Kolumbii.
Tymczasem Sherlock jęknęła, a Savich coś do niej uspokajająco przemawiał, ale nie słyszałem słów. Przerzucił ją sobie przez ramię i przejął ode mnie maczetę, za co byłem mu wdzięczny. Tym sposobem posunęliśmy się o przynajmniej pięćdziesiąt kroków naprzód, dopóki Savich nie miał dość. Ciężko dysząc, położył Sherlock pod drzewem, o którego pień oparł maczetę i swój automat.
– Słuchaj, Mac, może na razie damy sobie spokój, bo muszę trochę odsapnąć. Rozłóżmy tutaj te koce, żeby dziewczyny mogły się na nich położyć. Spokojnie, Sherlock, wszystko jest w porządku.
Sherlock otworzyła nawet oczy i obrzuciła spojrzeniem najpierw mnie, a potem mój automat AK-47. Jej wzrok był pusty, nie miał w sobie duszy. Odwróciłem oczy, nie mogłem na to patrzeć. Żałowałem, że nie zabiłem Molinasa.
Podprowadziłem Laurę pod drzewo, aby się o nie oparła. Rozpostarłem na trawie koce i pomogłem jej ułożyć się wygodnie na plecach. Oczy miała pociemniałe z bólu. Nachyliłem się i pocałowałem ją w wyschnięte usta.
– Leż spokojnie, Savich przyniesie ci wody. – Rozwinąłem jeszcze dwa koce i przykryłem ją nimi. Savichowi zaś oznajmiłem:
– Zostawiliśmy za sobą wyrąbaną ścieżkę, ale może uda mi się to jakoś zamaskować, żeby nas zbyt łatwo nie wytropili.
Przed odejściem podałem Laurze jeszcze jedną tabletkę przeciwbólową. Kiedy po pięciu minutach wróciłem, usłyszałem z daleka, jak szeptem tłumaczy się Savichowi:
– Przepraszam, narobiłam wam tyle kłopotu. To wszystko przez to, że uchyliłam się nie w tę stronę co trzeba. Może za karę przeniosą mnie teraz do FBI?
– Musiałabyś zrobić coś o wiele gorszego niż unik w niewłaściwym kierunku, aby zostać skazaną na towarzystwo takich łobuzów jak my! – odparł Savich. – Na razie odpoczywaj.
– I siedź spokojnie! – dodałem, odchylając metalowy zameczek apteczki. – Pobawimy się teraz w pana doktora.
Przejrzałem zawartość apteczki i znalazłem tam alkohol, antybiotyk doustny, aspirynę, gazę, bandaże, plastry, igły, zapałki, nici i środki przeciwbólowe. Dzięki Bogu, że helikopter nie wybuchł! Uznałem to znalezisko za najszczęśliwszy traf od czasu, kiedy poznałem Laurę.
– Równie dobrze moglibyśmy być teraz w Tajlandii – rozważała Laura. – Albo w każdym innym miejscu, gdzie jest dżungla.
– No, nie wszędzie są miasta o nazwie Dos Brazos – sprowadziłem ją na ziemię. – Leż teraz spokojnie i połknij te tabletki. Jedna to antybiotyk, a druga przeciwbólowa.
Odczekałem ze dwie minuty, aż leki zaczną działać. Potem odwinąłem prowizoryczny opatrunek i obejrzałem ranę. Wlot kuli pozostawił tylko mały otwór, z którego leniwie ciekła krew.
– Nie ruszaj się – poleciłem. Namoczyłem zwitek gazy w alkoholu i przyłożyłem go do rany.
Laura ani pisnęła, tylko zacisnęła powieki i przygryzła dolną wargę.
– Wszystko w porządku, nie musisz tak na mnie patrzeć – uspokoiła mnie. – Nie jestem w szoku, przynajmniej na razie. Dwa lata temu miałam już ranę postrzałową, więc wiem, jakie to uczucie. Tym razem jeszcze nie jest najgorzej.
– Gdzie dostałaś wtedy ten postrzał?
– W prawe udo.
– Jak dotąd, trzymasz się całkiem nieźle. – Pokręciłem głową z podziwem. Podciągnąłem ją do pozycji siedzącej, aby móc przyjrzeć się ranie wylotowej. Ta była dużo większa niż otwór wlotowy, zapchana poszarpanymi strzępami ciała i materiału koszuli.
– Nie mogę nałożyć szwów, bo nie ma tu warunków, aby utrzymać te ranę w czystości – tłumaczyłem. – Prędzej uległaby zakażeniu, więc lepiej tylko ją oczyszczę i nałożę opatrunek, który będziemy codziennie zmieniać. Może tak być?
– Pewnie, bo nie cierpię szycia.
Przyłożyłem do rany wylotowej taki sam tampon namoczony w alkoholu. Obmyłem dokładnie okolice rany, nałożyłem warstewkę maści antybiotykowej i sterylny kompres z gazy, który podał mi Savich. Przylepiłem plastrem, taki sam opatrunek nałożyłem na ranę wlotową i zmyłem alkoholem zaschniętą krew, która na tle białej skóry przybrała już kolor prawie czarny. Od tego widoku robiło mi się niedobrze, więc grubo obandażowałem jej cały staw barkowy, zawiązując końce bandaża pod piersiami. Zrobiłem wszystko, co mogłem, i najlepiej jak mogłem.
– Hej, Sherlock, jesteś tu? – zagadywał tymczasem Savich.
– Tak, Dillon, jestem.
– Popatrz, co my tu robimy. Skup się, przecież sama chciałaś. Rozmawiajmy, dobrze?
– Jestem tutaj cały czas… – zaszemrał jej cichy, ledwo dosłyszalny głos. – Próbuję się skupić, ale ciężko mi to idzie…