– Idźmy za nimi! – zakomenderował Savich. Szli gęsiego, a ich ciężkie kroki tłumiły wszelkie inne odgłosy. Spojrzałem spod oka na profil Savicha, jakby wykuty z kamienia. Ten kamienny spokój był złowróżbny, bo w jego oczach czaiła się śmierć.
Ostatniego w szeregu zlikwidował tak szybko, że dobiegł mnie tylko zdławiony charkot, a jego towarzysze idący przed nim nie usłyszeli niczego. Savich po prostu poderżnął mu gardło skalpelem, który zabrał z apteczki, a potem błyskawicznie odciągnął go na bok, bo przecież dwóch pozostałych mogło w każdej chwili się odwrócić.
– Bierzemy tamtych dwóch! – szepnął Savich, kiedy już ułożył zabitego na plecach. Znajdowali się tak blisko nas, że wyraźnie słyszeliśmy ich hiszpański szwargot.
– Oni myślą, że Leon poszedł w krzaki się wysikać – przetłumaczyłem.
– Szybko, bierzemy ich razem! – zdecydował Savich.
Dalsze wypadki potoczyły się błyskawicznie.
Jednego z żołnierzy Savich bezszelestnie zarżnął skalpelem. Drugi się odwrócił, więc uskoczyłem na bok. Dziko wyjąc, rzucił się na mnie z automatem, ale wbiłem mu pięść pod brodę, aż głowa odskoczyła mu do tyłu. Charcząc i dławiąc się, padł na kolana, a ja dobiłem go kolbą automatu.
Kiedy podniosłem oczy – napotkałem spokojne spojrzenie wielkiego kota, który leżał wyciągnięty na nisko nawisłej gałęzi. Nie ruszał się, tylko obserwował nas z dyskretnym zainteresowaniem.
– To tylko jaguar, Mac – uspokoił mnie Savich. – Nie ośmieli się zaatakować, bardziej interesuje go nasz łup. Nic ci się nie stało?
– Nie.
– To nie przejmuj się nim, lepiej zobaczmy, co przy nich znajdziemy.
– Popatrz, on miał dwa batoniki Baby Ruth – mruknąłem do Savicha. – Fajnie, przydadzą się. Zobaczmy, co ma ten drugi. Ciekawe, że napisy na opakowaniach nie są hiszpańskie. Apteczka, którą przyniosłem ze śmigłowca, była amerykańska, śmigłowiec też, wszystko, z wyjątkiem samych ludzi Molinasa. Ciekawe, co to za faceci i co tu robią.
Savich za całą odpowiedź wzruszył ramionami. Miał rację, bo w tej chwili to, kim byli ci ludzie, nie miało żadnego znaczenia. Mnie też ich los nic nie obchodził.
– No, mamy ich z głowy, wracajmy do Laury i Sherlock – zadecydowałem.
Ale kiedy przedarliśmy się do nich przez gąszcz – zdrętwiałem. Nad kobietami stał jakiś mężczyzna z automatem wycelowanym w pierś Laury. A ona leżała z zamkniętymi oczami, nie widziałem, czy ma pistolet.
On też nie bardzo wiedział, co ma robić, kiedy nas zobaczył.
– Ani kroku dalej, seńor, albo zastrzelę te kobiety! – zagroził. – Położyć broń na ziemi i cofnąć się o krok!
Nie wiedział, że to ostatnie słowa w jego życiu. Laura błyskawicznym ruchem podniosła Bren Tena i wystrzeliła mu prosto w czoło.
29
– Świetna robota, Lauro! – pochwaliłem.
– Pojawił się zaraz po waszym odejściu – powiedziała, kładąc sobie pistolet na brzuchu. – Dobrze, że odwróciłeś jego uwagę, bo dzięki temu zdążyłam zrobić to, co trzeba.
Zabraliśmy zabitemu broń i trzy batoniki, które miał w kieszeni. Savich natomiast przymierzył jego buty.
– Pasują – orzekł z zadowoleniem. – Miał także wodę.
– Ten strzał mógł przywabić kogoś niepowołanego – zauważyłem. – Pójdziemy się rozejrzeć. To potrwa najwyżej dziesięć minut.
– Dobra, idźcie, my tu sobie damy radę! – odprawiła nas Laura.
Ruszyliśmy w tym samym kierunku, skąd przyszli żołnierze. Zauważyłem zielonego węża boa trzykrotnie okręconego wokół drzewa i na ten widok zimny dreszcz przeszedł mi po plecach.
– Stanowczo za dużo tu różnych żyjątek! – narzekałem. – Człowiek wciąż musi się rozglądać na wszystkie strony. Dopiero co natknąłem się na drzewo pokryte kolcami. W takim dzikim kraju człowiek nie panuje nad sytuacją.
– Gdyby Laura nie zabrała maczety, nie dotarlibyśmy nawet tutaj – przypomniał Savich.
Śledziłem wzrokiem lot karmazynowej papugi ary, czerwone pióra mieszały się wzdłuż jej grzbietu z żółtymi i niebieskimi. Wielkie ptaszysko zatoczyło kilka kręgów w powietrzu i wylądowało na gałęzi niespełna metr od nas. Byłem ciekaw, co Nolan powiedziałby na takiego egzotycznego towarzysza.
– Nie ma tu żadnych śladów czyjejkolwiek obecności – zameldował Savich. – Wracamy.
Wilgotny upał obezwładniał i utrudniał oddychanie. Koszule można było wyżymać, a na moim przedramieniu zebrało się tyle potu, że owady w nim tonęły, zanim zdążyły mnie ugryźć.
– Jest jeszcze wcześnie, a co będzie po południu? – zastanawiał się Savich. – Wolałbym, żeby nie padało, bo ten gliniasty grunt całkiem rozmięknie. Miejmy nadzieję, że to nie jest pora deszczowa! – Zaśmiał się sam z własnych przypuszczeń.
– Nie ma jeszcze dziesiątej, ale nie powinniśmy tu zostawać. Jak myślisz, czy zakładając, że będziemy nieśli Sherlock, Laurę i wszystkie zapasy, przejdziemy z kilometr, zanim padniemy pod najbliższym drzewem?
– Jeśli jeszcze będziemy musieli torować sobie drogę maczetą, to przez cały dzień nie ujdziemy więcej niż trzy kilometry – sprecyzował trzeźwo Savich.
– A co by było, gdybyśmy to my zostali ranni? Już sobie wyobrażam, jak Laura zarzuca sobie moje wielkie cielsko na ramię!
Savich parsknął śmiechem, ale zaraz spoważniał.
– Jeśli w jej ranę wda się zakażenie, może być z tego ciężka sprawa.
– Zostało nam jeszcze kilka koszul. Założymy jej jedna na drugą, żeby przykryć każdy odsłonięty skrawek ciała. Może nie pachną najlepiej, ale świetnie chronią przed brudem i owadami.
Spojrzałem w górę i na tle baldachimu zieleni dojrzałem czerwonawo ubarwioną małpę, która się nam przyglądała.
– Popatrz, jakie tu wszystko jest kolorowe – podziwiałem. – A tu za to mamy mango, i to nawet dojrzałe! Zjemy najpierw batoniki, a owoce będą na deser.
Zerwałem sześć najdorodniejszych owoców i byłem mile zaskoczony, że nie nadgryzły ich żadne owady ani inne stworzenia.
Około pierwszej po południu wydostaliśmy się na małą polankę o powierzchni około dwóch metrów kwadratowych, nieco mniej zarośniętą. Nawet sklepienie roślinności nad głowami nie było tak zwarte i przedostawało się przezeń nieco więcej światła. Od razu zaczęliśmy swobodniej oddychać. Z Laurą w ramionach zatrzymałem się pod prześwitem, na który padała wiązka promieni słonecznych. Zdecydowałem, że rozłożę koc w tej plamie słońca, aby Laura mogła poleżeć w suchym cieple.
Przez ostatnie trzydzieści metrów wlokłem za sobą siatkę z butelkami wody. Spłoszyłem tym dwa węże, które przemknęły przez ścieżkę szybko jak błyskawica. Nie miałem pojęcia, czy ich jad byłby dla człowieka zabójczy.
Rozpostarłem na trawie koce, odsuwając na boki trochę liści. Laura przez ostatnie dwie godziny mało się odzywała, oszołomiona środkami przeciwbólowymi. Czoło miała rozpalone, ale mógł to być wpływ tego piekielnego upału. Wilgotność powietrza w dolnych piętrach lasu zbliżała się do stu procent. Dobrze, że jej skóra nie lepiła się od potu.
Na szczęście Sherlock dochodziła już do siebie. Usiadła po turecku na kocu i otaksowała wzrokiem Laurę.
– Nie dajcie jej umrzeć! – poprosiła i zaczęła oddzierać postrzępiony obrębek koszuli. Związała nim z tyłu swoje gęste, rude włosy, aby nie zasłaniały twarzy. Tylko przy uszach wiły się jeszcze niesforne kosmyki. – Nigdy nawet nie wyobrażałam sobie takiego miejsca. Macie pojęcie, że przed chwilą widziałam żabę, która przefrunęła z drzewa na drzewo? I te drzewa rosły o jakieś trzy metry od siebie, a ta żaba była taka długa, chuda i chyba czerwona, a może pomarańczowa? Nie jestem pewna, bo leciała bardzo szybko, ale ohydztwo wyjątkowe. Wiecie, że to miejsce nie nadaje się do życia dla ludzi?