Выбрать главу

O dziewiątej rano Savich wypatrzył wielką kiść dojrzałych bananów. Zerwał je przy akompaniamencie wrzasków małp, które pozbawiliśmy śniadania. Dobrze, że niczym nas nie obrzuciły.

Około południa poczułem jakiś silny zapach. Zatrzymałem się, wziąłem głębszy oddech i nie tylko w nozdrzach, ale i w ustach poczułem sól morską. Już chciałem krzyknąć z radości, gdy usłyszałem donośne, męskie głosy, nie dalej niż sześć metrów od nas.

– Och, nie, tylko nie to! – jęknęła Sherlock i cofnęła się, upuszczając wszystko, co miała w rękach, z wyjątkiem automatu. – Jak mogli nas tu wyśledzić? To ostatnie świństwo!

Laura spała albo była nieprzytomna, ale Savich nie położył jej na ziemi, tylko cofnął się razem z nią, a ja zrównałem się z Sherlock.

– Dziwne, ale oni wcale nie zachowują się cicho – szepnąłem do niej. – Ilu ich jest? Czy się rozproszyli?

– Czekaj, czuję sól morską! Musimy być już blisko oceanu.

Tymczasem tamte głosy umilkły, a za to, ku mojemu zaskoczeniu, usłyszałem inne, kobiece, a potem śmiech i okrzyki, ale nie strachu, lecz radości. Mało tego, okazało się, że porozumiewają się po angielsku! Najwyraźniej działo się tu coś dla mnie niepojętego.

Również z niezrozumiałych przyczyn listowie nagle się przerzedziło. Objąłem więc prowadzenie, trzymając w ręku pistolet gotowy do strzału. Sherlock szła w straży tylnej, a między nami Savich niósł Laurę. Poruszaliśmy się tak cicho, jak tylko mogliśmy. Wypatrzyłem stado zielonych papug przelatujących z jednego bananowca na drugi. Ich upierzenie miało w sobie także czerwone i żółte przebłyski. Zapach soli nasilił się, a pomiędzy koronami drzew, które także nie tworzyły już zwartego baldachimu, zaczęło przeświecać słońce.

Poczułem na twarzy ożywczy powiew. Przedarłem się przez ostatnią ścianę zieleni i wyszedłem prosto na biały piasek. Savich zatrzymał się o krok za mną, a Sherlock z wrażenia wstrzymała oddech. Staliśmy wszyscy troje na skraju lasu i gapiliśmy się w osłupieniu na piaszczystą plażę rozciągającą się między nami a oceanem. Piękniejszego widoku nie widziałem nigdy w życiu.

O jakieś dwadzieścia metrów od nas grupa mężczyzn i kobiet, w strojach kąpielowych, grała w siatkówkę. Na plaży leżały porozrzucane ręczniki kąpielowe, stały leżaki ocienione parasolami i wznosiły się dwa zamki zbudowane z piasku. Z wysokości mniej więcej sześciu metrów, na stanowisku roboczym, również w cieniu parasola, górował nad plażą ratownik.

Laura odchrząknęła, aby oczyścić zaschnięte gardło, otworzyła oczy i spytała:

– Co się dzieje?

– Powiedziałbym, kochanie, że mamy szczęście. Wytrzymaj jeszcze trochę, a weźmiemy chłodny prysznic szybciej niż myśleliśmy.

Śmiech zamarł w gardłach plażowiczów, gdy nas zauważyli. Dwóch mężczyzn dało pozostałym znak, aby zostali na miejscu, a sami ruszyli w naszą stronę. Wsadziłem więc pistolet za pas, a Sherlock opuściła automat i oparła się na nim, aby nie wyglądać tak groźnie.

– Mamy tu ranną kobietę, potrzebujemy pomocy! – zawołałem już z daleka.

Do mężczyzn dołączyły kobiety, a jeden z panów, spieczony na raka, w okularach i miękkim, zielonym kapeluszu, przybiegł do nas pędem.

– Jestem lekarzem – oświadczył zdyszany. – Boże, co się tu stało? Kto jest ranny?

– Tu, proszę! – zawołał Savich i delikatnie położył Laurę na kocu, który Sherlock szybko rozesłała pod palmą. Laura prawie nie reagowała, kiedy rozpiąłem dwie koszule włożone jedna na drugą, odsłaniając bandaże. Lekarz przykląkł przy niej, a ja wyjaśniłem:

– Dwa dni temu przestrzelono jej ramię na wylot, dobrze, że miałem apteczkę. Nie zakładałem szwów w obawie przed zakażeniem. Zmieniałem opatrunki codziennie i utrzymywałem ranę w czystości, ale zdaje mi się, że zakażenie i tak się wdało.

Nie minęła minuta, a już otaczał nas pierścień mężczyzn i kobiet. Savich uśmiechał się do nich, aby złagodzić odstręczające wrażenie, bo oblepiony błotem i zarośnięty wyglądał raczej na zbója. Dopiero Sherlock rozładowała atmosferę, bo cisnęła na ziemię siatkę z butelkami na wodę i wydała radosny okrzyk.

– Przez ostatnie dwa dni przedzieraliśmy się przez dżunglę – wyjaśniła. – Państwo może z Klubu Medyka?

Plażowicze popatrzyli po sobie, a jeden z nich, w slipkach w czerwone i białe paski, odpowiedział:

– Nie, jesteśmy na wycieczce. A państwo odłączyli się od swego przewodnika?

– Nie mieliśmy żadnego przewodnika. A w ogóle, gdzie my jesteśmy?

– W Parku Narodowym Corcovado.

– To gdzieś blisko Dos Brazos? – zapytałem, rozduszając jakiegoś owada na karku.

– Tak, na południowo-wschodnim krańcu lasu deszczowego.

Laura otworzyła oczy i spojrzała na człowieka, który ostrożnie odwijał bandaż z jej barku.

– Wszystko będzie dobrze, proszę tylko dalej tak się trzymać! No, to nie wygląda najgorzej, ale oczywiście trzeba zawieźć panią do szpitala. Czy można wiedzieć, jak pani ma na imię?

– Laura, a pan?

– Tom. Przyjechałem tu w podróż poślubną, bo to przepiękne miejsce. No, może dla was w tej chwili nie najpiękniejsze. Jak to właściwie się stało?

– Jesteśmy agentami federalnych służb śledczych. Ścigaliśmy dealerów narkotykowych i któryś mnie postrzelił. Przez te dwa dni nie wychodziliśmy z lasu.

Doktor Tom przysiadł na piętach i zwrócił się do stojącej za nim kobiety, która musiała mieć prawie metr osiemdziesiąt wzrostu:

– Glenis, leć do ratownika i powiedz mu, żeby jak najszybciej wezwał śmigłowiec, bo mamy tu nagły wypadek.

– I policję! – dodałem.

– Najbliższa baza straży leśnej jest niedaleko stąd – uspokoił nas Tom. – To nie potrwa długo, a zresztą rana jest wprawdzie zakażona, ale wygląda względnie dobrze. Udzieliliście jej naprawdę fachowej pierwszej pomocy.

– Dziękuję – odpowiedziałem w imieniu całej naszej ekipy.

– Napiłabym się margarity! – upomniała się Laura. – Takiej, żeby było dużo soku. Mamy nawet limetki.

– Słyszałem kiedyś o Corcovado… – zwróciłem się do reszty plażowiczów. – Czy to czasem nie w Kostaryce?

Kobieta w jaskrawoczerwonym bikini przytaknęła, ale i spytała pobłażliwie:

– A wy myśleliście, że gdzie?

– Może w Kolumbii… Nieważne, zawsze chciałem zwiedzić Kostarykę.

– Teraz już wiem, dlaczego zwierzęta wyglądały na znudzone – dodała Sherlock.

– I nikogo nie spotkaliście po drodze? – zdziwił się któryś z mężczyzn.

– Ani żywej duszy, oprócz tych drani, którzy chcieli nas załatwić. Owszem, widzieliśmy od czasu do czasu jakieś ślady, ale ginęły w tej plątaninie zielska. Zresztą, nie chcieliśmy ryzykować, że zabrniemy jeszcze głębiej, orientowaliśmy się tylko na zachód.

– To nie widzieliście kolejki linowej? – Na widok naszych osłupiałych min pospieszył z wyjaśnieniem: – Wczoraj wybraliśmy się nią na przejażdżkę nad lasem deszczowym. Z góry wyglądał naprawdę imponująco. Pewnie się spóźniliście? W każdym razie witamy na Playa Blanca.

31

Pogrążony w rozmowie z doktorem, nagle usłyszałem, że Laura zaczęła dyszeć, jakby się dusiła. W ułamku sekundy znalazłem się przy niej i podźwignąłem ją do góry. Drżała na całym ciele, ale Tom odsunął mnie na bok. Zajrzał jej pod powieki, sprawdził tętno i zawołał do swoich kolegów, aby jak najszybciej przynieśli dużo ręczników kąpielowych. Zastanawiałem się, do czego są mu potrzebne, gdy po chwili przyniesiono cały stos dużych, frotowych ręczników drukowanych w papugi, jaguary i wesołe słoneczka. Tom okrył nimi Laurę, a koniec jednego ręcznika umoczył w wodzie i przyłożył jej do czoła. Znów przysiadł na piętach i polecił: