Выбрать главу

Spojrzała na ciało tylko raz, zasłaniając ręką nos i usta. Potem odeszła na bok i nie odzywała się do nikogo przynajmniej przez dziesięć minut. Potrwało prawie godzinę, zanim na miejscu pojawili się pracownicy zakładu medycyny sądowej. Służbę miał akurat detektyw Minton Castanga, ale do tej chwili nie zamienił z Maggie i z nami ani słowa, oprócz zdawkowych pozdrowień.

Dopiero kiedy koroner odjechał, zaczął padać deszcz i detektyw Castanga zaprosił nas do wnętrza domu.

– Porozmawiajmy – zaproponował, siadając na kanapie Roba Morrisona.

Opowiedzieliśmy mu wszystko… no, powiedzmy, prawie wszystko. Przeinaczyliśmy tylko jeden fakt – że włamaliśmy się do domu dopiero po odnalezieniu ciała.

Castanga podrapał się długopisem w podbródek.

– Dla jasności, czy to oznacza, że wasi agenci węszyli tu przez cały tydzień, a teraz wy przyjeżdżacie we czworo i spodziewacie się odnaleźć siostrę Maca? Czy też oczekiwaliście raczej, że Morrison będzie coś na ten temat wiedział?

– Zgadza się – potwierdziłem. Laura siedziała przy mnie, opierając się lekko o moje ramię.

– Jak sądzicie, kto mógł zabić Roba Morrisona? – spytał Castanga, biorąc sobie z misy stojącej na stoliku błyszczące, czerwone jabłko. Wytarł je rękawem kurtki i odgryzł duży kawałek.

– Nie mamy pojęcia – burknąłem. – To musi mieć coś wspólnego z aferą narkotykową, w której sprawie toczy się obecnie śledztwo, ale nie znamy bliższych szczegółów. Chcieliśmy się tu po prostu rozejrzeć i zaciekawiły nas drzwi szopy wiszące na zawiasach, więc zajrzeliśmy do środka i znaleźliśmy zwłoki Morrisona.

Tym sposobem okrężnie zasugerowałem, że drzwi nie były całkowicie otwarte. Nie uważałem jednak, aby Castanga musiał wiedzieć, że przeszukiwaliśmy posesję Morrisona.

– Dostał dwie kule w kręgosłup – wyjaśnił Castanga. – Ktoś chciał się go pozbyć i dobrze tego dopilnował. Zgon musiał nastąpić najpóźniej cztery dni temu.

Odłożył ogryzek jabłka na politurowany blat stolika, ale zaraz skrzywił się i przełożył go na inne jabłka.

– Nie chcę plamić stołu.

– Kiedy byliśmy małżeństwem, nie obchodziło cię, czy plamisz stół, czy nie – zwróciła uwagę Maggie.

– Byłem wtedy młody i głupi.

– No, powiedzmy, że miałeś nie więcej niż trzydzieści pięć lat.

– Maggie… – zaczął oględnie Castanga. – Wiem, że… nazwijmy to, widywałaś się z Robem Morrisonem. Czy nie zastanowiło cię, że zniknął?

Maggie tylko wzruszyła ramionami, a jej pełne bólu spojrzenie wyrażało więcej od słów.

– No, wiesz, Rob nie był uosobieniem wierności. Kiedy od jakiegoś czasu się nie odzywał, zadzwoniłam do niego ze dwa razy, a potem dałam sobie spokój.

– Naprawdę bardzo nam przykro – zapewniła Sherlock.

– Mnie też – dodałem. – On przecież uratował życie Jilly.

Podniosło to Maggie na duchu.

– Dziękuję wam. Teraz ja zacznę przesłuchiwać innych, może czegoś się dowiem.

Castanga zrobił minę, jakby miał coś przeciwko temu, ale tylko wzruszył ramionami.

– Rób swoje, Maggie, ale uważaj. Nie chcę być nadopiekuńczy, ale ostatnio ludzie coś za często umierają w tych stronach.

– Kurczę, powinnam była zostać w Eugene! – zaklęła Maggie. Castanga zauważył, że Laura wspiera się na moim ramieniu i rzucił w przestrzeń:

– Zajmijcie się nią, ona powinna jeszcze leżeć w łóżku! Zamknął notesik, schował go do kieszeni i wstał, wycierając ręce o spodnie.

– Aha! – przypomniał sobie. – Nie znaleziono też żadnych śladów wskazujących, kto was uśpił i porwał. Pewnie już wiecie, że brygada antynarkotykowa umorzyła także i nasze śledztwo, bo prowadziło donikąd.

Lunch zjedliśmy w delikatesach „U Grace” na Piątej Alei. Odniosłem wrażenie, że Grace jest jedyną osobą w Edgerton, która naprawdę ucieszyła się na nasz widok. Wystarczyło jej raz spojrzeć na Laurę, a już sama podprowadziła ją do stolika, poklepując protekcjonalnie po plecach.

Przygotowywała dla nas kanapki, nie przestając trzepać:

– Chyba ze trzydziestu agentów kręciło się po całym mieście. Zaglądali w każdy kąt, przesłuchiwali wszystkich, nikt nie mógł tu wjechać ani stąd wyjechać. I wiecie co? – Podając Laurze kanapkę z tuńczykiem, sama odpowiedziała na to pytanie. – No nie, skąd moglibyście wiedzieć? Przecież przez cały ten czas przetrzymywali was ci dranie, gangsterzy. Tak was, biedaków, męczyli!

– Jak się pani o tym dowiedziała? – spytałem, ale nie czekając na odpowiedź, odgryzłem solidny kęs kanapki z mielonką wołową na żytnim chlebie.

– W tym mieście wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. Omawialiśmy tę sprawę na zebraniu Komitetu Obywatelskiego. To chyba ma coś wspólnego z tym wynalazkiem doktora Bartletta, prawda? A biedny Rob Morrison pewnie zginął dlatego, że wiedział, kto tym handluje, i chciał tych ludzi zwinąć. Oczywiście Cotter Tarcher rozpowiada na lewo i prawo, że to śmieszne, bo ten środek tylko zwiększał potencję, a to chyba nic złego.

– Rzeczywiście, zwiększał jak jasna cholera! – parsknąłem.

– Ciekawam, czy ostatnio wzrosła w tych stronach liczba zgłoszonych przypadków gwałtu? – rozwinęła ten temat Laura.

Kiedy zajechaliśmy pod dom Tarcherów, Laura, jakby na dźwięk budzika, otrząsnęła się, zamrugała oczami i usilnie przekonywała mnie, że kanapka z tuńczykiem i krótka drzemka bardzo dobrze jej zrobiły.

– Wielka mi drzemka, może z pięć minut!

– Jestem kobietą i więcej mi nie trzeba. Zaraz za nami wjechali na podjazd Sherlock i Savich.

Mój dzwonek do drzwi wywołał natychmiastową reakcję.

– Jezu, znowu ta banda głupków! Czego tym razem chcecie?

Cotter Tarcher wypełniał sobą cały otwór drzwiowy. Ubrany w białą koszulkę, czarne dżinsy i takież kowbojki, wyglądał jak gangster. Widać było, że szuka zwady.

– Cześć, Cotter! – przywitałem go. – Na pewno pamiętasz Sherlock, Savicha i panią Scott, prawda? Zwłaszcza Savicha, boście się ostatnio poprztykali.

Cofnął się, chcąc zatrzasnąć mi drzwi przed nosem, ale nie dopuściłem do tego. Pchnąłem je na całą szerokość, aż Cotter pośliznął się na marmurowej posadzce i poleciał do tyłu.

– Uważaj, Cotter, bo przyszliśmy, żeby porozmawiać z twoimi rodzicami – przestrzegłem go. – Najwyższy czas, żebyś przestał zachowywać się jak rozpuszczony dzieciak!

Wszedłem spokojnie do wnętrza domu, a za mną Laura, Savich i Sherlock. Cotter już dźwigał się z podłogi, gotów rzucić się na ranie, ale powstrzymał go kobiecy głos:

– Daj spokój, co będziesz tracił energię? Pamiętaj, że ich jest czworo, a ty jeden, chociaż z kobietami chyba dałbyś sobie radę. Zwłaszcza z tą, która ma rękę na temblaku, ale oni mogliby cię za to aresztować!

Elaine Tarcher, elegancko ubrana w białe, obcisłe dżinsy i luźny, kaszmirowy sweter w odcieniu brzoskwini, zwróciła się z kolei do nas:

– Wtargnęliście do naszego domu bez zaproszenia, ale ponieważ jestem dobrze wychowana, pozwolę wam przez chwilę tu zostać. Podobno chcieliście ze mną rozmawiać? – Na moje skinienie głową wykonała zapraszający gest ręką. – Najlepiej będzie, jeśli przejdziemy do salonu, chociaż Bóg jeden wie, ilu agentów już go przewróciło do góry nogami! Zbobrowali cały dom i nawet nie raczyli posprzątać po sobie.

Ruszyła przodem, w kremowych, baletowych pantofelkach, z szopą kasztanowatych włosów. Nie oglądała się na nas, jakby w ogóle nie dbała, czy idziemy za nią, czy nie.