Выбрать главу

Adam przesłał mi „wiązankę”.

Następnego dnia powiedzieliśmy Wackowi o wczorajszym kawale z tytułami i głupim. Najwięcej uciechy było z tego, że on tak szybko rozpoznał, który jest głupi.

Tego jednak wieczora Adam opowiadał nam-w swoim stylu-o „Bitwie pod Grunwaldem” i „Jurandzie wśród Krzyżaków”. Miał dar opowiadania, lecz opowieści jego do niemożliwości przesycone były „łaciną”.

– Wiecie, chłopaki, co mam ochotę zrobić? – zapytałem, gdy Adam skończył opowiadać. – Gdy Adam zacznie coś opowiadać, włączyć magnetofon, ale tak, żeby on o tym nie wiedział. Przecież to byłby taki „folklor”, niewiele ludzi miało możność usłyszeć coś podobnego. Wyobrażam sobie, jaka byłaby heca, gdyby taką taśmę puścić przez nasz radiowęzeł lub przez radio.

Adama poznaliśmy dobrze. Wyrósł w środowisku przestępczym. Mimo młodego wieku odsiedział już kilka lat w więzieniu. Ma kompleks niższości. Wydaje mu się, że otoczenie nim gardzi, że się wszyscy od niego odsuwają tylko dlatego, że siedział w więzieniu. Swoją urojoną niższość stara się rekompensować sposobem bycia mówiącym: „Lepiej nie wchodźcie mi w drogę”. Ostatnim wyrokiem skazany został na 7 lat więzienia. Pracował w kopalni, więc odsiedział tylko połowę kary. Wyrok otrzymał za młodzieńczą głupotę i brawurę.

A oto relacja Adama, z pominięciem „wyrazów obcych”: „Wzięli mnie do wojska. Służyłem przy granicy. Po przysiędze przyjechaliśmy służbowo do Warszawy. Porucznik i dwóch szeregowych. Razem ze mną przyjechał Tadek – mój kumpel z Warszawy. Wiedzieliśmy, o której godzinie będzie wyjazd z powrotem. Mieliśmy dla siebie dwie godziny. Prosiliśmy porucznika, żeby nas puścił do domu, to od «starych» podłapiemy trochę forsy. Nie chciał nas puścić dlatego, że byliśmy pod bronią. Mieliśmy automaty i po dwa zapasowe bębny z amunicją. Spojrzałem na Tadka, Tadek na mnie i już się zrozumieliśmy. «Panie poruczniku, napijmy się piwa» -zaproponował Tadek. Gdy porucznik zajął się piwem, my daliśmy «dyla» w bok i już nas nie było. Teraz w «taryfę» i szybko do domu. Po pół godzinie spotkaliśmy się na rogu ulicy. «Ile masz?» -pytam Tadka. – «Tysiąc dwieście złotych». – «A ja ma dziewięćset złotych». – «To wstąpmy do knajpy, wypijemy po jednym». W knajpie wypiliśmy po trzy. Później zmieniliśmy knajpę. Jak nam się przypomniało, że mamy wracać do jednostki, już minęły cztery godziny. «I tak już mamy wyrok za dezercję, więc nie musimy się spieszyć» – mówi Tadek. W Warszawie piliśmy dwa dni. Tadek zaproponował, żeby,jechać do województwa opolskiego, do kumpli. Pojechaliśmy. Tam piliśmy trzy dni i już mieliśmy wracać do jednostki, ale nastąpiły komplikacje. W czasie dnia po pijanemu, na rynku, strzelaliśmy z automatów do gołębi. Wieczorem przyszła po nas milicja i chcą nas brać. To Tadek łapie «szajbę» i każe milicjantom uciekać. Tej nocy spaliśmy u innego kumpla, a raniutko zasuwamy na stację. Po drodze zastawili nas «ormowcy» i jeden «glina». Oni wystawili na nas «szajby», a my na nich. Równo obok siebie idziemy wszyscy na stację. Pociąg stoi. Wykręciłem się raptownie i krzyczę «Stać!, Tadek, skacz do wagonu!» Tadek skoczył, opuścił szybę i mierzy z «szajby». Teraz ja skoczyłem i już mierzymy razem. Pociąg ruszył. My w jednym wagonie, a oni z przodu i z tyłu. Wystawili lufy przez okna i pilnują, żebyśmy nie uciekli. Pociąg dojeżdża do stacji. Gdy zwolnił, wyskoczyłem i schowałem się pod wagonem pociągu towarowego stojącego na drugim torze. Za mną wyskoczył Tadek i wtedy padły pierwsze strzały. Jak oni strzelają, to ja też pociągnąłem za spust. Poszła seria. Strzelałem w górę, bo przecież nie będę strzelał do ludzi, którzy pełnią swoją służbę, a do Tadka krzyknąłem: – «Odskakuj i zastaw». Tak jak mnie uczono w wojsku. Tadek odskoczył pięćdziesiąt metrów i teraz on strzela, a ja odskakuję za niego. Teraz ja strzelam, a on przesuwa się do tyłu i w ten sposób dotarliśmy do lasu”.

Schwytano ich po dwóch miesiącach. Adam opowiadał wszystkie swoje przygody aż do chwili schwytania. Przemierzyli piechotą pół kraju. Wrócili do Warszawy, a gdy zamierzali wędrować dalej i siedzieli przy szosie pod Warszawą pijąc wódkę, chciał ich wylegitymować patrol MO. Uciekli, lecz zostali rozpoznani. Wojsko i MO zrobili obławę i zostali złapani. Późni j sąd i, wyrok: 7 lat więzienia.

Staramy się oddziaływać na Adama. Wyciągnąć go z kompleksu. Namawiamy, żeby zerwał z dotychczasowym środowiskiem. Rysujemy przed nim możliwości innego życia. Gdy się wyleczy, powinien iść do uczciwej pracy, wejdzie w inne środowisko; pozna jakąś uczciwą dziewczynę, może się jeszcze uczyć.

– Dajcie spokój – mówi Adam. – Każdy tylko potrafi mówić: „Zerwij, pracuj, żyj uczciwie”, ale jak się spotkamy w innym miejscu, to będziecie wstydzili się znajomości ze mną. Raz już chciałem zerwać, ale „podkopał” taki jak wy kolega… Poznałem dziewczynę. Spotykaliśmy się z nią. Poszedłem do pracy, przestałem pić wódkę. Chłopaki śmiali się, gdy piłem i śmietankę, a ja przecież nie chciałem iść na spotkanie po wódce. Nie mogłem doczekać się wieczora, kiedy się z nią zobaczę. Pewnego dnia nie wyszła na spotkanie. Gdy spotkałem ją przypadkowo i zapytałem, dlaczego nie wyszła, powiedziała, że nie może się ze mną spotykać, bo kolega powiedział, że siedziałem w więzieniu… Obróciłem się i uciekłem biegiem… Płakałem… Wróciłem do swojej ferajny. Przyjęli. Wy mówicie: „zerwij”. Jak zerwać? Do nowego środowiska kilometr i bez przerwy odpychają, do starego jeden krok i przyjmą zawsze.

Adam odczuwał bardzo brak kobiecego towarzystwa. To również na tle swojego kompleksu. Uważał, że dziewczyna nie z jego środowiska nie będzie chciała z nim rozmawiać. Swoją obsesję wyrównywał lekceważeniem kobiet, ale była to tylko poza. Jurek dał mu adres swojej znajomej. Adam napisał do niej list. Odczytał go nam, pytając, czy napisał dobrze i czy taki list może wysłać. Udzieliliśmy mu kilku rad, co i jak wypada pisać do nieznajomej. Radziliśmy z powagą, i z powagą podchodziliśmy do sprawy „reedukacji” Adama, by zrobić z niego solidnego i uczciwego człowieka. Z niecierpliwością oczekiwał odpowiedzi na swój list. Wreszcie otrzymał odpowiedź. Utrzymana była w formie grzecznej, ale pełnej rezerwy. Znów musieliśmy mu tłumaczyć, że nie powinien spodziewać się innej na razie. Po trzech listach korespondencja się urwała. Chłopak znowu był sam. W ciągu ośmiu miesięcy tylko dwa razy odwiedziła go matka. Adam, który poprzednio był alkoholikiem, nie wypił w sanatorium kropli wódki – pomimo że wiele razy namawiano go do tego. Zachętą do abstynencji było to, że w naszym pokoju całkowicie wykluczono picie wódki i wina. Dotrzymywaliśmy ściśle umowy: „Kto wypije, odpada z towarzystwa”. Hasłem naszego pokoju było: „Leczymy się humorem, śpiewem – bez alkoholu”.

Po cichu komentujemy fakt, że od dwóch dni Adam chodzi na spacery z Elżbietą. Nie chcieliśmy zapeszyć. Gdybyśmy mówili o tym głośno, zaraz by pomyślał, że się z niego śmiejemy, i koniec ze spacerami.

Już trzeciego dnia znajomość się skończyła. Elżbietka, urzędniczka z prowincji, powiedziała Adamowi, że „nienawidzi warszawiaków”. Koniec. Gdyby dostał od niej w twarz, nie byłby taki wściekły, jak po tym powiedzeniu. Zachował się grzecznie, lecz Elżbietki nie chciał znać więcej.

Żalił się w czasie wieczornego spaceru i pytał, czy on naprawdę nie nadaje się do życia wśród „normalnych” ludzi. Analizował rozmowy z Elżbietą i starał się przekonać mnie, że zachowywał się właściwie, a wina jest po jej stronie.

Po opuszczeniu sanatorium Adam spotkał się z nami kilkakrotnie, lecz wiedzieliśmy już, że cały nasz wysiłek poszedł na marne. Wrócił do „swoich” i już odsiedział kilka miesięcy, na które skazany został wyrokiem sądu.

Godzina siódma rano. Czas wstawać. Jedni już umyci, ogoleni i ubrani czekają na śniadanie. Inni jeszcze chcą spać.

Raptem jeden wrzeszczy, ile sił w chorych płucach: – Wstawać!

Któryś z leżących przykrywa głowę kocem.

– Wstawać! – wołają wszyscy, którzy są już na nogach. Ściągają koce z leżących.

– Wstawaj, zgniłku – wołam, ściągając koc z Jurka. – Za chwilę śniadanie. Nie dostaniesz jeść tak długo, aż się umyjesz, ubierzesz i pościelesz łóżko. Wyłaź, bo cię zleję wodą. Jacek! Dawaj wodę!

Jacek już mi podaje słoik z wodą, z którego przed chwilą wyjął kwiaty. Jurek klnie, lecz złazi z łóżka.

Teraz ściągamy następnego i wreszcie wstali wszyscy. Ziewają, przeciągają się, ale zaczynają się ubierać.

Gdy już czas na śniadanie, wchodzimy całą grupą do stołówki idąc gęsiego, ustawieni według wzrostu. W ten sam sposób wychodzimy. Błaznujemy, ale nikt nie patrzy na nas ze zgorszoną miną, myślą: „Stare chłopy, a zachowują się jak dzieci!”

Jacek i Genek założyli „spółdzielnię koralową”. Jacek zwija z papieru korale, a Genek wykańcza i naciąga paciorki na żyłkę nylonową. Każdy otrzymuje sznur pięknych korali. Ładniejsze od sprzedawanych w sklepach.

Jacek zapala papierosa. Pociągnął i odłożył, by skończyć nawijać korale. Po chwili sięga ręką po papierosa, lecz miejsce jest puste. To ja, palę jego papierosa.

Przy trzecim papierosie Jacek klnie, a Jurek podaje mu szklankę z wodą. Oblał mnie. Teraz ja klnę i ostrzegam, że się odegram. Jurek za plecami Jacka podaje mi tę samą szklankę. Oblałem Jacka, a Jurek się śmieje, że tak nas na siebie napuścił.

Godzina czwarta – koniec leżakowania. – Co robimy? – pada pytanie.

– Wybierzmy się na spacer – proponuje Bronek. – Ale będziemy chodzili wolno, bo mnie bolą nogi.

Bronek ma dodatkową chorobę Burgera. Lekarz kazał mu rzucić palenie papierosów. Bronek codziennie walczy z nałogiem jak lew i… przegrywaj jak mucha.

Wychodzimy wszyscy do parku i wracamy dopiero na kolację. Po kolacji czas wolny, każdy może robić, co mu się podoba.

Godzina dziesiąta.

– Mam pieczarki! – woła Genek. – Salowa mi kupiła. Smażymy? – A masło mamy? – pyta Bronek.

– Starczy do smażenia.

Z kuchni oddziałowej przynosimy do pokoju kuchenkę elektryczną, garnek, talerze i bułki.

Bronek, Adam i ja gramy i śpiewamy. Genek smaży pieczarki.

Jacek parzy kawę dla wszystkich.

Jurek wrócił z „laboratorium fotograficznego”, które urządził w maleńkim pomieszczeniu w suterenach pawilonu i przyniósł wywołane zdjęcia zrobione w czasie popołudniowego spaceru. Teraz Jurek odpoczywa, a Kim i Wacek suszą zdjęcia na małej, przyniesionej do pokoju suszarce. Każdy ma „pełne.ręce roboty”. Zbliża się godzina dziesiąta. Pieczarki gotowe, kawa też, więc kończymy granie i siadamy wszyscy do stołu.

Następnego dnia wieczorem po dziesiątej mieliśmy nalot lekarza dyżurnego. Kontrolował tylko nasz oddział. W dwa następne wieczory też. Zastanawialiśmy się, skąd im się tak raptem zebrało na kontrolę.

Doszliśmy, że to salowa z naszego oddziału, wychodząc z pracy, prosi lekarza dyżurnego, żeby zwracał uwagę na nasz oddział, a szczególnie na nasz pokój, w którym po zgaszeniu świateł dzieją się różne „cuda”…

Wykorzystujemy każdą możliwość ułatwiającą i uprzyjemniającą życie w sanatorium, lecz zachowanie nasze nie stoi w rażącej sprzeczności z regulaminami. Jedynym dużym wykroczeniem są niedzielne wyjazdy do domu. Jeden lub dwóch wyjeżdża już w sobotę wieczorem. W niedzielę wyjeżdżali inni.

Była raz tylko mała heca z salową. Wieczorem powiedziała Genkowi: – Widzę, że was jest coś za mało w pokoju, wieczorem sprawdzę.

– Co robić? – zastanawiał się Genek. Pomyślał i wymyślił.

Chłopaki wcześniej zgasili światło, a Genek, tylko w nocnej koszuli, stał na łóżku i… czekał na salową. Gdy po dziesięciu minutach weszła, on przez głowę zaczął ściągać koszulę. Salowa wrzasnęła i… błyskawicznie się ulotniła. Już był spokój.

Szykujemy się do wypisu. Wyjechać mamy w dwa kolejne czwartki. Pierwsi wyjeżdżają: Adam, Bronek i Genek. W następny czwartek: Jacek, Jurek i ja. Pozostają: „Kitajec” i Wacek, ale oni najkrócej leżą.

Odwożę do domu swoje manele. O godzinie siódmej rano jestem już z powrotem. Wchodzę do hallu, trzymając w ręku pustą teczkę i…wpadam na swojego ordynatora.

– Kłaniam się panu doktorowi – powiadam grzecznie i idę dalej. – Proszę pana! – woła za mną doktor.

Zatrzymałem się, a doktor podszedł do mnie i pyta: – Pan… co… wyjeżdżał pan?

– Nie – odpowiedziałem swobodnie, kręcąc młynka pustą teczką. – A co pan tu robi o tej porze?

– Byłem w pawilonie „A” odebrać swoją teczkę, bo pojutrze wyjeżdżam.

– Ach, tak… no… dobrze… – odpowiedział doktor, prawdopodobnie myśląc coś innego.

W pokoju opowiedziałem o swoim spotkaniu z doktorem.

– Czy myślisz, że on nie domyśla się, że byłeś w Warszawie? – mówili koledzy. – To mądry chłop.

– Wiecie, chłopaki – powiedziałem poważnie – ten nasz doktor to jednak ciekawy facet. Z jednej strony rygorysta, z drugiej znów strony okazuje dużą tolerancję. Nie wierzę, że on nie domyśla się, kto robi te wszystkie kawały. Nigdy też nie „gasił” nas z powodu instrumentów i śpiewu.

– A wiecie dlaczego? – zapytał Genek. – Bo widział wyniki leczenia i szybką poprawę zdrowia, nawet u ciężko chorych. Jurek leżał rok i nie było poprawy, a teraz już go wypisują. Adam leżał pół roku i bez przerwy się denerwował – też już wypisany. Jestem pewien, że doktor wiedział, co robi, patrząc przez palce na nasze błaznowanie. Nie przeszkadzał nam w naszych ucieczkach do domu, bo wiedział, że żaden „nie nawali” i nie wróci pijany. Na pewno orientuje się, że w naszym pokoju nigdy nie było alkoholu:

Jedną myślą objąłem Gały mój ostatni, dziesiąty i najprzyjemniejszy pobyt w sanatorium. Roześmiałem się i z przekonaniem powiedziałem:

– Z tego wynika, że zastosowaliśmy dodatkową metodę leczenia, którą można by nazwać: psychoterapią…