Godzina siódma rano. Czas wstawać. Jedni już umyci, ogoleni i ubrani czekają na śniadanie. Inni jeszcze chcą spać.
Raptem jeden wrzeszczy, ile sił w chorych płucach: – Wstawać!
Któryś z leżących przykrywa głowę kocem.
– Wstawać! – wołają wszyscy, którzy są już na nogach. Ściągają koce z leżących.
– Wstawaj, zgniłku – wołam, ściągając koc z Jurka. – Za chwilę śniadanie. Nie dostaniesz jeść tak długo, aż się umyjesz, ubierzesz i pościelesz łóżko. Wyłaź, bo cię zleję wodą. Jacek! Dawaj wodę!
Jacek już mi podaje słoik z wodą, z którego przed chwilą wyjął kwiaty. Jurek klnie, lecz złazi z łóżka.
Teraz ściągamy następnego i wreszcie wstali wszyscy. Ziewają, przeciągają się, ale zaczynają się ubierać.
Gdy już czas na śniadanie, wchodzimy całą grupą do stołówki idąc gęsiego, ustawieni według wzrostu. W ten sam sposób wychodzimy. Błaznujemy, ale nikt nie patrzy na nas ze zgorszoną miną, myślą: „Stare chłopy, a zachowują się jak dzieci!”
Jacek i Genek założyli „spółdzielnię koralową”. Jacek zwija z papieru korale, a Genek wykańcza i naciąga paciorki na żyłkę nylonową. Każdy otrzymuje sznur pięknych korali. Ładniejsze od sprzedawanych w sklepach.
Jacek zapala papierosa. Pociągnął i odłożył, by skończyć nawijać korale. Po chwili sięga ręką po papierosa, lecz miejsce jest puste. To ja, palę jego papierosa.
Przy trzecim papierosie Jacek klnie, a Jurek podaje mu szklankę z wodą. Oblał mnie. Teraz ja klnę i ostrzegam, że się odegram. Jurek za plecami Jacka podaje mi tę samą szklankę. Oblałem Jacka, a Jurek się śmieje, że tak nas na siebie napuścił.
Godzina czwarta – koniec leżakowania. – Co robimy? – pada pytanie.
– Wybierzmy się na spacer – proponuje Bronek. – Ale będziemy chodzili wolno, bo mnie bolą nogi.
Bronek ma dodatkową chorobę Burgera. Lekarz kazał mu rzucić palenie papierosów. Bronek codziennie walczy z nałogiem jak lew i… przegrywaj jak mucha.
Wychodzimy wszyscy do parku i wracamy dopiero na kolację. Po kolacji czas wolny, każdy może robić, co mu się podoba.
Godzina dziesiąta.
– Mam pieczarki! – woła Genek. – Salowa mi kupiła. Smażymy? – A masło mamy? – pyta Bronek.
– Starczy do smażenia.
Z kuchni oddziałowej przynosimy do pokoju kuchenkę elektryczną, garnek, talerze i bułki.
Bronek, Adam i ja gramy i śpiewamy. Genek smaży pieczarki.
Jacek parzy kawę dla wszystkich.
Jurek wrócił z „laboratorium fotograficznego”, które urządził w maleńkim pomieszczeniu w suterenach pawilonu i przyniósł wywołane zdjęcia zrobione w czasie popołudniowego spaceru. Teraz Jurek odpoczywa, a Kim i Wacek suszą zdjęcia na małej, przyniesionej do pokoju suszarce. Każdy ma „pełne.ręce roboty”. Zbliża się godzina dziesiąta. Pieczarki gotowe, kawa też, więc kończymy granie i siadamy wszyscy do stołu.
Następnego dnia wieczorem po dziesiątej mieliśmy nalot lekarza dyżurnego. Kontrolował tylko nasz oddział. W dwa następne wieczory też. Zastanawialiśmy się, skąd im się tak raptem zebrało na kontrolę.
Doszliśmy, że to salowa z naszego oddziału, wychodząc z pracy, prosi lekarza dyżurnego, żeby zwracał uwagę na nasz oddział, a szczególnie na nasz pokój, w którym po zgaszeniu świateł dzieją się różne „cuda”…
Wykorzystujemy każdą możliwość ułatwiającą i uprzyjemniającą życie w sanatorium, lecz zachowanie nasze nie stoi w rażącej sprzeczności z regulaminami. Jedynym dużym wykroczeniem są niedzielne wyjazdy do domu. Jeden lub dwóch wyjeżdża już w sobotę wieczorem. W niedzielę wyjeżdżali inni.
Była raz tylko mała heca z salową. Wieczorem powiedziała Genkowi: – Widzę, że was jest coś za mało w pokoju, wieczorem sprawdzę.
– Co robić? – zastanawiał się Genek. Pomyślał i wymyślił.
Chłopaki wcześniej zgasili światło, a Genek, tylko w nocnej koszuli, stał na łóżku i… czekał na salową. Gdy po dziesięciu minutach weszła, on przez głowę zaczął ściągać koszulę. Salowa wrzasnęła i… błyskawicznie się ulotniła. Już był spokój.
Szykujemy się do wypisu. Wyjechać mamy w dwa kolejne czwartki. Pierwsi wyjeżdżają: Adam, Bronek i Genek. W następny czwartek: Jacek, Jurek i ja. Pozostają: „Kitajec” i Wacek, ale oni najkrócej leżą.
Odwożę do domu swoje manele. O godzinie siódmej rano jestem już z powrotem. Wchodzę do hallu, trzymając w ręku pustą teczkę i…wpadam na swojego ordynatora.
– Kłaniam się panu doktorowi – powiadam grzecznie i idę dalej. – Proszę pana! – woła za mną doktor.
Zatrzymałem się, a doktor podszedł do mnie i pyta: – Pan… co… wyjeżdżał pan?
– Nie – odpowiedziałem swobodnie, kręcąc młynka pustą teczką. – A co pan tu robi o tej porze?
– Byłem w pawilonie „A” odebrać swoją teczkę, bo pojutrze wyjeżdżam.
– Ach, tak… no… dobrze… – odpowiedział doktor, prawdopodobnie myśląc coś innego.
W pokoju opowiedziałem o swoim spotkaniu z doktorem.
– Czy myślisz, że on nie domyśla się, że byłeś w Warszawie? – mówili koledzy. – To mądry chłop.
– Wiecie, chłopaki – powiedziałem poważnie – ten nasz doktor to jednak ciekawy facet. Z jednej strony rygorysta, z drugiej znów strony okazuje dużą tolerancję. Nie wierzę, że on nie domyśla się, kto robi te wszystkie kawały. Nigdy też nie „gasił” nas z powodu instrumentów i śpiewu.
– A wiecie dlaczego? – zapytał Genek. – Bo widział wyniki leczenia i szybką poprawę zdrowia, nawet u ciężko chorych. Jurek leżał rok i nie było poprawy, a teraz już go wypisują. Adam leżał pół roku i bez przerwy się denerwował – też już wypisany. Jestem pewien, że doktor wiedział, co robi, patrząc przez palce na nasze błaznowanie. Nie przeszkadzał nam w naszych ucieczkach do domu, bo wiedział, że żaden „nie nawali” i nie wróci pijany. Na pewno orientuje się, że w naszym pokoju nigdy nie było alkoholu:
Jedną myślą objąłem Gały mój ostatni, dziesiąty i najprzyjemniejszy pobyt w sanatorium. Roześmiałem się i z przekonaniem powiedziałem:
– Z tego wynika, że zastosowaliśmy dodatkową metodę leczenia, którą można by nazwać: psychoterapią…
9 NA MARGINESIE ŻYCIA
Minął rok. Od ostatniego pobytu w sanatorium wiele się zmieniło w życiu kolegów i moim. Z Jackiem i Genkiem utrzymuję stały kontakt. Spotykam się też z Bronkiem i „Kitajcem”. Jurek mieszka na prowincji daleko od Warszawy, więc utrzymujemy z nim kontakt korespondencyjny.
Pewnego dnia dzwoni do mnie Jacek i zawiadamia, że do Warszawy przyjeżdża Jurek i chce się z nami widzieć.
– Genka już zawiadomiłem – mówi Jacek – i za dwie godziny wszyscy będą u mnie.
– Przyjeżdżajcie do mnie – odpowiedziałem. – Nie mogę wyjść, bo ma przyjść Władek z żoną, a przed godziną dzwoniła z Otwocka „mała” Ewa, że też do mnie przyjeżdża. Więc czekam na was.
Pierwsza przyjechała Ewka, a kilka minut po niej przyszedł Władek z Krysią. Po pół godzinie zwaliła się cała paczka: Jacek, Jurek, Genek i Kim, którego Genek zawiadomił o spotkaniu.
– Jak się czujesz? – zapytałem Jurka, a gdy ten spojrzał na Władka i Krysię, bo Ewę znał już z sanatorium, powiedziałem: – Możesz gadać spokojnie: oni też z naszej „rodziny”. Małżeństwo sanatoryjne od sześciu lat.
– To same gruźliki się zeszli – zażartował Genek.
– To już tak jest po kilku latach choroby. Utrzymuje się kontakty z różnymi ludźmi, ale serdecznie i towarzysko „gruźliki” żyją wśród „rodziny”. Ta zmiana następuje powoli. Gdy człowiek dłużej choruje, stopniowo odsuwają się od niego ludzie zdrowi, a przez częste kontakty z innymi chorymi rodzą się nowe przyjaźnie.
– Co z tobą, Kim? -zapytałem. – Dawno u mnie nie byłeś. Zapomniałeś, gdzie mieszkam?