Skąd się wziął ten samochód? Czy on musi jechać tak blisko niej tutaj, na tej strasznie krętej drodze w dół?
Marco zadzwonił do hotelu akurat w momencie, gdy płaciła rachunek, i ostrzegł, że ktoś będzie usiłował ją zamordować. Ale zapewnił, że nie powinna się bać, wszystko skończy się dobrze.
Au, ten samochód ją uderzył! Wykonała gwałtowny manewr i udało jej się nie spaść z wysokiej skarpy. Oddychała ciężko. To przecież śmiertelnie niebezpieczne! I co miał na myśli Marco, mówiąc, że zostanie uratowana? Tutaj? Na tej górskiej drodze, gdzie zupełnie nie ma ruchu?
Louise przyspieszyła, jak tylko mogła, ale prześladowca wciąż siedział jej na kole. Widziała za kierownicą samotnego mężczyznę, tylko tyle. Marco, jeśli naprawdę uważasz, że ktoś mi pomoże, to zrób tak, żeby to się stało teraz. Bo on jedzie tuż obok, postanowił zepchnąć mnie w przepaść.
Nigdy jeszcze się tak nie bała. Jego samochód był wielki i ciężki, a jej nieduży damski samochodzik… Była bez szans.
Siedział rozparty w samochodzie i rozkoszował się sytuacją. Jeszcze jeden zakręt i baba zostanie zepchnięta do piekła. Do jeziora z nią!
Przyspieszasz, moja panienko? Daleko nie zajedziesz, nie wyobrażaj sobie. Teraz pojedziemy z boczku…
Co do cho… Tu pachnie dymem! W moim samochodzie? To niemożliwe, dlaczego, ledwo raz czy dwa ją stuknąłem.
Cholera, trzeba hamować, to nie wygląda za…
Auuu! Kierownica! Rozpalona do białości, nie mogę jej utrzymać! A tamta mi ucieka, nie wolno jej, ja muszę… Nie! Ratunku!
Płomienie ogarniały go ze wszystkich stron. Nic nie widział, nie mógł znaleźć pedału hamulca, klamka była potwornie gorąca.
Przeraźliwie wrzeszczał, w panicznym strachu, kiedy samochód wyleciał z drogi, wzbił się eleganckim łukiem w górę, a potem opadł na kamienisty brzeg jeziora daleko w dole.
Louise zatrzymała swój samochód. Zaszokowana patrzyła na słup ognia lecący w dół. Nic jednak nie mogła zrobić.
Drżącymi rękami ujęła kierownicę i pojechała dalej. Nie miała wątpliwości, że była to próba zamordowania jej. Nie żywiła dla tego człowieka najmniejszego współczucia. Kiedy jechał obok niej, mignęła jej na chwilę jego twarz, zła, bezlitosna, pospolita gęba. Zdążyła też zobaczyć jego przerażenie, kiedy już nie mógł utrzymać kierownicy, po czym samochód spadł ze skarpy i runął w przepaść.
Ogień.
Reprezentant rasy żółtej, Chińczyk Wong, nie otrzymał od Marca ostrzeżenia. Znajdował się już wówczas wysoko w powietrzu, nad żółtoczerwoną równiną pustyni Gobi, w drodze do Pekinu. Również on się cieszył, że będzie mógł rozpocząć nowy etap walki ze światowym syndykatem. Żeby się tylko udało rozbić główną organizację… Tak, eliksir owych niezwykłych obcych będzie tu ogromną pomocą. Słyszał o fantastycznych rezultatach działania eliksiru w różnych częściach świata. O tym, że charaktery ludzi zmieniają się z dnia na dzień.
Dowiedział się na konferencji, że jego symbolem jest wiatr. Zabawne! Uśmiechał się sam do siebie, podobało mu się to. Chińczycy lubią różne symbole. Smoki, wiatr, kwiaty…
W jaki sposób jakiś człowiek może się ukryć przed całym światem tak, że nikt nie wie, gdzie się drań podziewa, nie zna nawet jego nazwiska, a tymczasem wszystkim rządzi?
Wong miał znaczne środki na poszukiwania. Zrobi co tylko można.
Samolot wylądował o czasie. Wong szedł razem z innymi pasażerami do hali przylotów. Nie miał żadnych powodów spoglądać w górę, na tarasy, z których można obserwować przylatujące i odlatujące samoloty. Było to miejsce bardzo dobrze strzeżone, każdy, kto chciał tam wejść, musiał się poddać kontroli osobistej.
Ale jeśli idzie tam sam strażnik…? On przecież nie dokona żadnego zamachu.
Wysłannik Lomana ostrożnie ustawiał broń. Ulokował się za statywem, podtrzymującym antenę radarową, więc inni ludzie znajdujący się na platformie nie mogli go widzieć, chyba że się ktoś odwróci, ale po co mieliby to robić? Przyleciał właśnie samolot ze Szwajcarii, to było dużo bardziej interesujące niż antena. To jest Wong, rozpoznał z daleka jego dyplomatyczną teczkę, poza tym twarz była znana z gazet. To jeden z tych agitatorów czystości, który chciałby wyeliminować narkotyki i korupcję. Dziwne, że już dawno nie został wysłany do lepszego świata. Ale teraz to już koniec, mój przyjacielu!
Świetnie! Bardzo dobra widoczność!
O, do cholery! Wiatr rozwiał mu włosy i zupełnie przesłonił oczy, nic nie widział.
Odgarnął włosy i wycelował jeszcze raz. Nie, no, niech to szlag trafi, skąd się wziął ten wiatr? Prawdziwy diabelski młyn!
Zebrani na tarasie widokowym ludzie odwrócili się, by zobaczyć kłębiący się wir powietrza, który przywiał skądś długi szal i kapelusz.
Wtedy spostrzegli mężczyznę z karabinem i zaczęli krzyczeć. On jednak był, wbrew swojej woli, całkiem niegroźny, ponieważ wir powietrza pochwycił go i uniósł w górę, a potem cisnął na płytę lotniska, gdzie nieszczęśnik wylądował u stóp znanego obrońcy środowiska Wonga.
Niewiele zostało życia w „strażniku bezpieczeństwa” po tym locie. Obsługa zabrała i jego, i karabin, i wyniosła gdzieś, gdzie nie wiadomo, co go czeka.
Wong był wstrząśnięty. Bo tamten zdążył spojrzeć na niego wzrokiem, w którym można było wyczytać groźbę, i wysyczał przez zęby: „Następnym razem będzie po tobie!”
Po czym mężczyzna w uniformie strażnika stracił przytomność. Wong był pewien, że nie przeżyje upadku, odniósł zbyt poważne obrażenia.
Drżącymi rękami Wong ujął swoją teczkę i poszedł dalej. Wirujący wiatr to zawsze bardzo dziwne zjawisko, ale ten pojawił się dosłownie znikąd i zniknął też bez śladu. Niebo było czyste i błękitne, wszystkie flagi i proporce zwisały, nieruchome. Nigdzie ani jednego podmuchu.
Stał w kolejce do kontroli paszportowej pogrążony w myślach.
Czy to przypadek?
Nie potrafił w to uwierzyć.
Fourwell Hunter próbował ukryć dumę z tego, że ów fantastyczny Marco wziął za punkt wyjścia dla zorganizowania konferencji starą indiańską przepowiednię i wezwał przedstawicieli różnych ras. Sam Fourwell dobrze wiedział, że on reprezentuje żywioł ziemi, wszyscy Indianie reprezentują ten właśnie żywioł. Ale kiedy miał do pokonania ostatni odcinek drogi do domu i wiedział, że zaraz będzie opowiadał o swojej niezwykłej podróży, obawiał się, że nie zdoła zachować swego indiańskiego, stoickiego spokoju. Martwił się, że nie powstrzyma radosnego uśmiechu i umniejszy przez to wielką godność raportowi, jaki miał złożyć.
Szedł przez rozległe łąki, ponieważ chciał być przez chwilę sam. Pragnął pobyć blisko ziemi, poczuć wielkość swego powołania. Był jednym z czworga wybranych, którzy wraz z trojgiem przybyszów mieli odwrócić dzieje świata, uchronić go przed pogrążeniem się w otchłani. Mają wnieść z powrotem do ludzkich serc światło i radość, i poczucie bezpieczeństwa.
Nagle zatrzymał się zdumiony. Przedtem nie było tu chyba aż tyle kwiatów? Wszystko rośnie tak bujnie! A on sam, skąd się bierze to nieopisane uczucie szczęścia? Czy to tylko radosne spotkanie w Szwajcarii, czy też to prawda, że…
Że była tutaj gondola? Że rozpylono nad jego krajem ów życiodajny eliksir?
Tak rzeczywiście było. Móri, Berengaria i Goram odbywali swoją krucjatę ponad Ameryką Północną. Nie zdążyli jeszcze dokonać zbyt wiele, ale tutaj, w stanie Fourwella Huntera, wypełnili zadanie do końca.
A rezultaty okazały się porażające. Cudowne!
Indianin głęboko wciągnął powietrze i pozwolił, by na jego twarzy zagościł szeroki uśmiech.
Był już bardzo blisko zagajnika, za którym znajdował się jego dom, gdy spostrzegł, że przez łąkę idzie mu na spotkanie jakaś kobieta. Miała na sobie krzykliwe ubranie jak bohaterki akcji feministycznych, ale najdziwniejsze było to, że usta i nos przesłaniała jej zielona maseczka. Zresztą bardzo ładnie współgrała z jej ognistorudymi włosami.