Выбрать главу

W tym samym momencie do pokoju wszedł „de Castillo”.

– Słyszałem wołanie – oznajmił jowialnie. – Znalazłem mojego pomocnika Smitha, zresztą…

Umilkł nagle. Zarówno on, jak i towarzyszący mu ochroniarz, otworzyli gęby jak szeroko, widząc czworo „umarłych”.

Kiro zamknął za nimi drzwi. Ale Smith – Devlin, który domyślił się, że zostali ujawnieni, wymknął się innym wyjściem.

– A jemu co się stało? – zapytał Castillo – Loman jakby nigdy nic.

Kiro chciał biec za Devlinem, ale Sol powiedziała spokojnie:

– Niech leci, pozwól mu, i tak zostanie złapany.

W tej chwili większość z obecnych wiedziała już, co to oznacza.

Na chwilę zaległa cisza.

– Jak to dobrze, że wszystko w porządku – powiedział „de Castillo” wesoło. – W takim razie możemy kontynuować dyskusję na temat przyszłości świata.

Indra podeszła bliżej i przyglądała mu się uporczywie. Odsunął się, ale ona znowu się przysunęła.

– Co? O co chodzi? – wybuchnął w końcu zirytowany.

– Tak właśnie myślałam, że te oczy są zbyt ciemne i zbyt czyste jak na starszego człowieka – powiedziała Indra i szarpnęła mocno jego siwe włosy. Próbował odepchnąć jej rękę, ale ona nie ustępowała, więc włosy razem z łysiną zaczęły się powoli zsuwać. Pod peruką ukazały się czarne loki Jacka Lomana.

Ram i Kiro tymczasem złapali go za ręce. Indra spokojnie ściągała cieniutką maskę z oszusta. Była ona tak mocno przytwierdzona, że Indra zdołała odsłonić tylko część prawdziwej twarzy o południowych rysach. Zaniechała dalszych starań.

Na dziedzińcu startował helikopter.

– Oto ucieka twój ochroniarz – szydziła sobie Indra.

– Nie wyjdziecie stąd żywi! – ryknął Jack Loman. – Ja panuję nad całym światem, moi ludzie zaraz tu wrócą!

– Nie zrobią tego – zapewniła go Sol z uśmiechem. – Bo ja skropiłam ich eliksirem. Oni już nie chcą mieć z tobą do czynienia.

Loman wysyczał jakieś przekleństwa przez zaciśnięte zęby, ale zwisająca w strzępach maska czyniła go śmiesznym, o czym Indra natychmiast go poinformowała.

– Czy jemu i temu drugiemu też nie powinno się sprawić prysznica? – zapytał Kiro niepewnie.

Marco prychnął:

– Im? Szkoda zachodu, to by były stracone krople.

Ram zapytał:

– Gdzie jest prawdziwy de Castillo?

Loman rzucił mu wściekłe spojrzenie, król gang – sterów wyrwał się z wściekłością i pobiegł ku drzwiom. W biegu ściągnął z siebie grubą kurtkę, żeby odzyskać swobodę ruchów. Stał się po tym znacz – nie szczuplejszy.

Nikt go nie zatrzymywał. Za oknem widać było cień odlatującego helikoptera, słyszeli, jak Loman wrzeszczy do Devlina, ale tamten nie reagował. Helikopter był coraz dalej.

Ryk rozczarowania i wściekłości wyrwał się z piersi Lomana i zakłócił panującą w górach ciszę.

– Pozwolicie mu uciec? – zapytał Bogote.

– Nie, nie, zajmie się nim piąty duch Shiry – odparł Marco.

Znowu to. Piąty duch. Piąty żywioł.

Twarz Wonga się rozjaśniła.

– Ależ tak, oczywiście! W naszych dawnych wierzeniach było pięć żywiołów. Ziemia, woda, ogień, powietrze i – kamień!

– Tak jest – uśmiechnął się Marco. – Tylko my nazywamy go trochę inaczej.

– Jak?

– Shama. On jest nie tylko duchem kamieni. Jest także duchem nagłej śmierci.

Czworo bojowników o czystość środowiska naturalnego popatrzyło po sobie i odetchnęło cicho, z drżeniem.

25

Bardzo dobrze cię widziałem, myślał Devlin ze złością. Ale teraz żegluj sobie po własnym jeziorze, Jacku Lomanie, bo ja tam raz jeszcze nie wyląduję. Ci ludzie są niebezpieczni! Nienaturalni! Nic się ich nie ima.

Jeśli się jeszcze kiedyś spotkamy, Jack, to powiem, że cię nie widziałem, nie widziałem, że stoisz na dziedzińcu i wołasz. I wołania też nie słyszałem.

Devlin był dość zdezorientowany w obcej Norwegii i gnał na zachód. Zresztą wszystko jedno w którą stronę, myślał, byleby tylko jak najdalej od tych ludzi, czy kim oni są, bo naprawdę można się zastanawiać.

Krajobraz stawał się coraz bardziej dziki. To chyba niemożliwe, czyżby znalazł się na pustkowiach jeszcze większych niż wokół tego przeklętego hotelu? I co to w ogóle za kraj? Czy oni tu nie mają miast jak w innych cywilizowanych regionach?

Daleko, bardzo daleko przed sobą zauważył mieniące się morze. Dobre i to, na wybrzeżach znajdują się zazwyczaj większe miasta.

Nie miał najmniejszego pojęcia, że znalazł się w Sogn. Inny człowiek dostrzegłby pewnie, że krajobraz w dole jest oślepiająco piękny, ale Devlin nigdy nie miał skłonności do takich zachwytów. Piękno to dla niego ładna dziewczyna i na tym koniec.

Roześmiał się sam do siebie. Ech, Jack, żebyś ty wiedział, jak posuwałem twoją starą. Ale powiem ci, że ona nic nie warta.

Ciekawe, co się stało z nią i z córką?

Nagle helikopterem zatrzęsło. Co to się dzieje? Oj, trzęsie, jakbym wpadł w trąbę powietrzną.

Bardzo się musiał namęczyć, żeby utrzymać maszynę w prawidłowym położeniu. Rzucało nią jak liściem podczas wichury, a przecież tego dnia w ogóle nie było wiatru, absolutna cisza, widział drzewa w dole na zboczach, najmniejszego ruchu, ani jednego kręgu na wodzie, nad którą się teraz znajdował. Leciał nad wąskim fiordem o stromych brzegach.

A tu ciska nim jak w tańcu czarownicy. Kurczowo trzymał się fotela, nie bardzo wiedział, gdzie jest, nic prawie nie widział.

Nagle przeniknął go lodowaty strach – paliło się pod jego stopami!

Lądowisko! Jak najszybciej!

Ale nigdzie w okolicy nie było nawet spłachetka ziemi, na której mógłby wylądować. Tylko szczyty wzgórz, nie, to łańcuch górskich szczytów, które niemal pionowo schodziły do wody.

Płomienie otaczały go już ze wszystkich stron. Spadochron! Gdzie?

Tam! Mimo potwornego rzucania jakoś go na siebie włożył, krztusił się dymem, o mało się nie udławił, w kabinie było gorąco jak w piekle.

Devlin otworzył drzwi i wyskoczył. Helikopter natychmiast runął w dół, leciał w stronę cypla wyraźnie widocznego na tle błękitnego morza, potem wpadł w korkociąg i z hałasem rozpryskiwał wodę.

Devlin nic więcej nie widział, musiał się bardzo starać, żeby jakoś wyjść z opresji.

Ku swemu przerażeniu odkrył, że zabrał ze sobą z helikoptera ogień, paliły mu się nogawki spodni, spadochron wprawdzie się otworzył, ale wszystkie wiązania, które Devlin miał na plecach, stały w płomieniach.

Wrzeszczał strasznie z przerażenia, tłukł rękami, żeby ugasić ogień, nie mógł jednak odpiąć wiązań spadochronu, bo przecież by spadł.

Wszystkie linki już się zajęły, jeśli się przepalą, on runie prosto w dół, i nie spadnie do wody, tylko na te strome góry.

Rozpaczliwie starał się jakoś skierować spadochron ku morzu, w stronę wody. Znajdował się nad odnogą fiordu, okolica była zupełnie bezludna, bo kto by mieszkał na takich skalach?

Tymczasem znalazł się już bardzo nisko, może mimo wszystko się uratuje? Tak, bo czyż zawsze nie powtarzał, że jego nic nie złamie, że jest nieśmiertelny?

Jakieś osypisko kamieni tuż pod nim. Musi odsunąć się dalej, nie może na tym wylądować! Żeby tak usiąść na wodzie, blisko brzegu, to byłby uratowany.

Czuł, że ma na siedzeniu rozległe oparzenia, potwornie go to bolało! Wody, teraz, rozkosznie zimnej wody! Och, proszę!

Ale nie, spadochron nie chciał tego samego co on, prąd powietrza znosił go akurat tam, gdzie nie powinien. I wtedy przepaliła się jedna linka.

Devlin runął w dół, na łeb, na szyję, uderzył głową w kamienne rumowisko i zaczął się czołgać ku wodzie, do ust dostało mu się mnóstwo ziemi i kamyków, ziemia w nosie i w oczach, nie był w stanie oddychać…