– Potem jedziemy na południe.
– Gdzie na południe?
– Wybrzeże Karoliny. Outer Banks, mam tam dom.
– Figurujesz jako właściciel? Mogą to sprawdzić.
– Kupiłam to w imieniu korporacji i podpisałam dokumenty innym nazwiskiem, jako pełnomocnik. A co z tobą? Nie możesz podróżować pod własnym nazwiskiem.
– Nie martw się o mnie. W moim życiu grałem więcej ról niż Shirley McLaine i mam na to dokumenty.
– To jesteśmy umówieni.
Lee spojrzał na Maksa, który położył swój wielki łeb na jego kolanach. Delikatnie prztyknął psa w nos.
– Na jak długo?
– Nie wiem. – Pokręciła głową. – Może tydzień.
– Chyba mogę poprosić panią z piętra niżej, żeby zaopiekowała się Maksem.
– Czyli zgadzasz się?
– Dopóki będziesz rozumieć, że co prawda nie mam nic przeciwko pomaganiu komuś, kto tej pomocy potrzebuje, ale też nie jestem największym gapą na świecie.
– Nie wydaje mi się, byś kiedykolwiek mógł w takiej roli występować.
– Jeśli chcesz usłyszeć śmiech, to powtórz to mojej byłej żonie.
ROZDZIAŁ 11
Alexandria leży na północy Wirginii, na brzegu Potomacu, jakieś piętnaście minut jazdy na południe od Waszyngtonu. Przez długi czas był to port morski. Wciąż chętnie się tam osiedlano, chociaż rzeka nie grała już tak istotnej roli w ekonomicznej strukturze miasta.
Mieszkały tu zarówno rodziny bogate od pokoleń, jak i niedawno wzbogacone. I jedni, i drudzy mieli ładne domy z cegły, kamienia i drewna, z przełomu osiemnastego i dziewiętnastego wieku. Pewne ulice jeszcze pokrywał bruk, po którym kroczyli Waszyngton i Jefferson. Miasto pamiętało także młodego Roberta E. Lee* [Naczelny wódz Konfederacji podczas wojny secesyjnej.], którego dwa domy z dzieciństwa stały naprzeciw siebie po obu stronach Oronoco Street, nazwanej tak od pewnej marki tytoniu z Wirginii. Ceglane chodniki okrążały stare drzewa, których rozłożyste korony od lat ocieniały domy, ulice i mieszkańców. Kute ogrodzenia okalające podwórka i ogrody miały pomalowane na złoto zwieńczenia i wierzchołki, wyraźny ślad europejskich inspiracji.
O tak wczesnej godzinie ulice Starego Miasta były puste i ciche. Jedyne dźwięki pochodziły od kropli deszczu i szumu wiatru w gałęziach wiekowych drzew, których korzenie płytko wgryzały się w glinę Wirginii. Nazwy ulic odzwierciedlały kolonialne pochodzenie tego miejsca; jadąc przez miasto, natrafiało się na ulice Króla, Królowej, Księcia i Diuka. Niewiele tu było parkingów, więc wąskie aleje pełne były wszelkich marek i modeli pojazdów. Karoserie z chromu, gumy i metalu pod dwustuletnimi domami wydawały się dziwnie nie na miejscu, jakby jakiś wehikuł czasu przeniósł je w erę konia i powozu.
Wąski trzypiętrowy dom, wciśnięty między inne domy na ulicy Diuka, w żadnym razie nie był największy w okolicy. W małym ogródku stał samotny, pochylony klon o pniu pokrytym pnączami. Ogrodzenie z kutego żelaza było w dobrym, choć nie idealnym stanie. Rośliny, kapiąca fontanna i ścieżki były nieszczególne w porównaniu z innymi, parę kroków dalej.
Wewnątrz domu meble były dużo bardziej eleganckie, niż można by się spodziewać po zewnętrznym otoczeniu. Po prostu Danny Buchanan mógł ukryć wnętrze domu przed oczami ciekawskich.
Pierwsze ślady różowego świtu dopiero zaczynały pojawiać się na krawędziach horyzontu, kiedy Buchanan całkowicie ubrany siedział w małej owalnej bibliotece obok jadalni. Samochód już czekał, by zabrać go do Reagan National Airport.
Senator, z którym miał się spotkać, był członkiem Komisji Finansów, być może najważniejszej komisji senackiej, która wraz z podkomisjami kontrolowała wydatki rządowe. Co ważniejsze z punktu widzenia Buchanana, był on także przewodniczącym Podkomisji do spraw Operacji Zagranicznych, która decydowała, dokąd posyłać pomoc finansową. Wysoki, dystyngowany senator o gładkich manierach i budzącym zaufanie głosie od dawna był współpracownikiem Buchanana. Zawsze cieszył się z władzy, jaką daje stanowisko, i konsekwentnie żył ponad stan. Odprawa emerytalna, jaką miał dostać od Buchanana, miała zapewnić mu pokrycie wszelkich potrzeb.
Buchanan z początku ostrożnie stosował swój schemat korupcji. Przeanalizował wszystkich graczy Waszyngtonu, którzy choćby w najmniejszym stopniu mogli poprzeć jego działania, pod kątem tego, czy można ich przekupić. Wielu członków Kongresu było bogatych, ale nie wszyscy. Służba w Kongresie często była koszmarem, zarówno rodzinnym, jak i finansowym. Rodziny zazwyczaj nie przyjeżdżały z politykami do Waszyngtonu, więc członkowie Izb musieli utrzymywać dwa domy, a stolica nie jest tania. Buchanan zbliżył się do tych, których – jak sądził – da się skorumpować, i rozpoczął długi proces przyzwyczajania ich do możliwości układu. Marchewki, których używał, były początkowo malutkie, ale szybko rosły, gdy tylko obiekty jego działań wykazywały jakiekolwiek ślady zainteresowania. Buchanan dobrze wybierał, nigdy nie spotkał kogoś, kto nie zgodziłby się na zamianę głosów i wpływów na określone korzyści. Być może czuli, że różnica pomiędzy tym, co proponuje Buchanan, a tym, co każdego dnia zdarza się w Waszyngtonie, jest prawie żadna. Nie miał pojęcia, czy uważali, że jego cel jest szlachetny. W każdym razie żaden z nich z własnej inicjatywy nie działał na rzecz zwiększenia pomocy dla zagranicy.
Wszyscy oni znali przypadki posłów, którzy opuszczali urzędy i próbowali sięgnąć po złoto działań lobbystycznych. Kto jednak chciałby pracować tak ciężko? Na dodatek z doświadczenia Buchanana wynikało, że byli członkowie Izby są fatalnymi lobbystami. Dla tych nadmiernie dumnych ludzi wchodzenie z kapeluszem w ręku do biur byłych kolegów, na których nie mieli już żadnego wpływu, nie było przyjemne. Dużo mądrzej jest wykorzystać ich wtedy, kiedy mają największą władzę. Najpierw kazać im ciężko pracować, potem dużo im płacić. Co może być lepszego?
Buchanan zastanawiał się, jak będzie się czuł na spotkaniu z człowiekiem, którego już zdradził. Senator byłby zły, to zrozumiałe, ale cóż, będzie musiał stanąć w szeregu z innymi. W tym akurat mieście zdrada była podawana w wielkich dawkach i cały czas każdy szukał stołka, zanim muzyka przestanie grać.
Buchanan nagle poczuł się zmęczony. Nie chciał wsiadać do samochodu ani do samolotu, ale nie miał tu nic do powiedzenia. Czyżbym wciąż należał do klasy filadelfijskich służących? – pomyślał. Skupił uwagę na stojącym przed nim wielkim mężczyźnie. Dla ludzi z zewnątrz był kierowcą Buchanana, a w rzeczywistości był to jeden z ludzi Thornhilla, oddelegowany do kontrolowania najważniejszej części ich planu.
– Przesyła pozdrowienia – powiedział „kierowca”.
– Proszę przekazać panu Thornhillowi moje najszczersze życzenia, by Bóg postanowił, żeby już nie postarzał się ani o jeden dzień – rzekł Buchanan.
– Zdarzyło się kilka ważnych spraw i on chce, żeby pan o nich wiedział – mówił beznamiętnie mężczyzna.
– Na przykład?
– Lockhart pracuje z FBI, by pana wkopać.
Przez krótką chwilę Buchanan pomyślał, że zwymiotuje.
– O czym, do diabła, pan mówi?
– Tę informację dopiero co odkrył nasz człowiek w Biurze.