Выбрать главу

W ciągu ostatnich dwudziestu lat w tej wiejskiej chatce najczęściej nastolatki urządzały spontaniczne imprezy albo bezdomni włóczędzy szukali względnego bezpieczeństwa czterech ścian i dachu (co prawda, dziurawego) nad głową. Obecny właściciel, który niedawno odziedziczył chatkę, w końcu postanowił ją wynająć. Dość szybko znalazł chętnego lokatora, który zapłacił roczny czynsz z góry – gotówką.

Tej nocy wzmagający się wiatr mierzwił wysoką trawę w ogródku przed domem. Za domem potężne dęby również pochylały korony tam i z powrotem. Poza tym nie było słychać żadnych dźwięków.

Oprócz jednego.

W lesie, kilkaset metrów za domem, w płytkim korycie strumienia człapała para stóp. Mężczyzna zatrzymał się, by otrzeć buty o pień leżącego drzewa.

Lee Adams był jednocześnie spocony i przemarznięty po tej niełatwej wycieczce. Czterdziestojednoletni dwumetrowiec był wyjątkowo silny, w jego pracy utrzymywanie formy fizycznej było koniecznością. Co prawda często wymagano od niego także siedzenia całymi dniami w samochodzie albo przeglądania mikrofilmów w bibliotekach czy sądach, jednak od czasu do czasu musiał się wspinać na drzewa, walczyć z mężczyznami nawet większymi od niego, albo – jak teraz – przedzierać się w środku nocy przez zarośnięte lasy. W pracy doświadczył już tylu złamań kości i innych rozmaitych kontuzji, że jego ciało czuło się o wiele starzej, niż wyglądało. To właśnie coraz częściej odczuwał, gdy wstawał rano, jako łamanie w kościach albo inne drobne bóle. Czasem się zastanawiał: czy to guz nowotworowy czy zwykły reumatyzm? Jakie to zresztą, do cholery, miało znaczenie? Kiedy Bóg skasuje czyjś bilet, zrobi to bez odwołania. Ani odpowiednia dieta, ani fikanie z hantlami czy dreptanie po bieżni nie zmienią jego decyzji o przecięciu twojej nici.

Lee spojrzał przed siebie. Jeszcze nie mógł dostrzec chatki, bo las był zbyt gęsty. Wyjął z plecaka aparat fotograficzny i nerwowo przez chwilę przy nim majstrował, biorąc głębokie, ożywcze oddechy. Wcześniej kilka razy przeszedł już tę trasę, ale nigdy nie wszedł do chatki. Widział tu jednak różne dziwne rzeczy i dlatego wrócił. Był już najwyższy czas, żeby poznać tajemnice tego miejsca.

Kiedy wróciły mu siły, ruszył dalej. Za jedynych kompanów miał dzikie zwierzęta, bo w tej wiejskiej części Wirginii wciąż sporo było jeleni, zajęcy, wiewiórek, a nawet bobrów. Widział oszalałe nietoperze, ślepo przecinające powietrze nad jego głową. Na dodatek wydawało mu się, że co kilka kroków wpada prosto w rój komarów. Chociaż dostał sporo forsy z góry, jako zaliczkę, poważnie rozważał możliwość zażądania wyższej stawki w tym wypadku.

Zbliżył się do skraju lasu. Miał spore doświadczenie w szpiegowaniu ludzi i wiedział, że najlepiej działać powoli i metodycznie. Trzeba po prostu mieć nadzieję, że nie zdarzy się nic, co zmusiłoby człowieka do improwizacji.

Jego złamany nos był honorową pamiątką z czasów, gdy próbował sił jako bokser w marynarce wojennej i wyładowywał młodzieńczą agresję w otoczonym linami ringu, stając naprzeciw innego młodzieńca o podobnej wadze i umiejętnościach. Jego arsenał zawierał parę ciężkich rękawic, szybkie ręce i zwinne nogi, trzeźwy umysł i serce do walki. W większości wypadków to wystarczało do zwycięstwa.

Kiedy skończył służbę wojskową, dalej wiodło mu się dobrze. Nigdy nie był bogaty, ale też nie klepał biedy, mimo że sam był swoim pracodawcą. Od niemal piętnastu lat rozwiedziony, z dumą myślał o córce, Renee Adams, która właśnie skończyła dwadzieścia lat: wysoka, inteligentna blondynka, posiadaczka stypendium Uniwersytetu Wirginii i gwiazda tamtejszego żeńskiego zespołu lacrosse, niestety, przez ostatnie dziesięć lat Renee Adams nie wykazywała najmniejszego zainteresowania jakimikolwiek kontaktami z ojcem. Lee wiedział, że ta decyzja miała pełne błogosławieństwo jej matki.

Była żona wydawała się tak miła na tych kilku pierwszych randkach, tak oszalała na punkcie jego munduru, tak pełna entuzjazmu w łóżku. Nazywała się Trish Bardoe i wcześniej była striptizerką. Po rozwodzie ponownie wyszła za mąż za faceta o nazwisku Eddie Stipowicz, bezrobotnego inżyniera alkoholika. Lee uważał, że Trish zmierza ku nieszczęściu, i starał się przejąć opiekę nad Renee na takiej podstawie, że jej matka i ojczym nie mogą jej utrzymać. I właśnie wtedy Eddie, ten tchórzliwy kundel, którym Lee pogardzał, wynalazł – pewnie przypadkowo – jakieś mikrochipowe gówno, które uczyniło go miliarderem. Walka o opiekę nad córką straciła sens. Klęskę pogłębiało to, że o Eddiem pisano w „Wall Street Journal”, „Newsweeku”, „Timie” i wielu innych publikacjach – był sławny. Ich dom pojawił się nawet w „Architectural Digest”.

Lee widział ten numer „Digesta”. Nowy dom Trish był olbrzymi, purpurowy czy fioletowy, tak ciemny, że Lee skojarzył go z wnętrzem trumny. Okna miały rozmiary katedralne, meble były tak wielkie, że można się było w nich zgubić, a ilość drewna na ścianach, podłogach i klatkach schodowych wystarczyłaby na ogrzanie przeciętnego miasteczka Środkowego Zachodu przez okrągły rok. Były tam także kamienne fontanny z rzeźbami nagich postaci – co za kicz! Wewnątrz artykułu znajdowało się nawet zdjęcie szczęśliwej pary.

Uwagę Lee przyciągnęło jednak inne zdjęcie: Renee siedzącej na najwspanialszym ogierze, jakiego Lee widział w życiu, wśród trawy tak zielonej i tak doskonale utrzymanej, że przypominała szmaragdowe morze. Lee starannie wyciął to zdjęcie i umieścił w albumie rodzinnym. Oczywiście w artykule nie było najmniejszej wzmianki o nim, zresztą nie było żadnego powodu, by taka tam się znalazła. Wytrąciła go tylko z równowagi wzmianka o Renee jako o córce Eda.

– Pasierbica – powiedział na głos, kiedy przeczytał odpowiednią linijkę. – Pasierbica. Tego nie zmienisz, Trish.

Zazwyczaj nie czuł zazdrości z powodu bogactwa, w które teraz opływała jego była żona, gdyż wiedział, że dzięki temu córka nigdy nie będzie w potrzebie. Czasami jednak to bolało.

Kiedy ten wielki, twardy facet pozwalał sobie na rozmyślanie o tej wielkiej dziurze w jego życiu, to zawsze kończyło się dziecięcym łkaniem. Życie czasami bywa zabawne, tak jak kiedy jednego dnia dostaje się doskonałe wyniki badań lekarskich, a następnego się umiera.

Lee przycisnął aparat fotograficzny do piersi. Załadował tam film o czułości ISO 400, który turbodoładowywał, nastawiając aparat na czułość 1600. Czuły film potrzebuje mniej światła, więc można krócej otwierać migawkę i w ten sposób zmniejsza się prawdopodobieństwo, że drgania aparatu zakłócą zdjęcia. Podłączył 600-milimetrowy teleobiektyw i ustawił statyw. Spojrzał pomiędzy gałęziami dzikiego derenia i skoncentrował wzrok na tyłach domu. Zrobił serię zdjęć, po czym odłożył aparat.

Z miejsca, z którego patrzył na dom, nie mógł ocenić, czy ktoś jest w środku. Co prawda nie widział żadnych świateł wewnątrz, ale mógł być tam jakiś pokój niewidoczny dla niego. Na dodatek nie widział frontu domu, a z tego co wiedział, tam właśnie mógł stać samochód.

Popatrzył w niebo. Wiatr właśnie zanikał. Lee z grubsza ocenił, że chmury będą jeszcze kilka minut przesłaniać księżyc, zarzucił plecak, na chwilę się skupił, jakby zbierał całą energię, po czym wymknął się z lasu.