Były to pierwsze drzwi, na które natykał się każdy po wejściu na drugie piętro i skręceniu w lewo. Obok nich stał mężczyzna w średnim wieku, w garniturze. Na drzwiach nie było wizytówki, która powiedziałaby, czyje jest to biuro. Następne drzwi prowadziły do biura Franklina Grahama. Był to najważniejszy senacki policjant zajmujący się przestrzeganiem prawa, administracją i protokołem. Był też przyjacielem Buchanana.
– Miło cię widzieć, Danny – przywitał go mężczyzna w garniturze.
– Cześć, Phil, co z twoimi plecami?
– Lekarz mówi, że muszę się poddać operacji.
– Słuchaj mnie, nie pozwól się ciąć. Kiedy czujesz ból, strzel sobie scotcha, zaśpiewaj pełną piersią i pokochaj się z żoną.
– Picie, śpiewanie i miłość, to całkiem dobra rada – stwierdził Phil.
– A czego byś się spodziewał po Irlandczyku?
– Dobry z ciebie człowiek – roześmiał się Phil.
– Wiesz, dlaczego tu jestem?
– Pan Graham mi powiedział. Możesz wchodzić. Otwarł drzwi, Buchanan wszedł, a Phil zamknął za nim i stanął na straży. Nie zwrócił uwagi na dwie pary, które biernie obserwowały ich rozmowę. Agenci rozsądnie stwierdzili, że mogą czekać, aż Buchanan wyjdzie, i podjąć ponownie obserwację. Poza tym to drugie piętro. Przecież nie odfrunie.
W pokoju Buchanan zdjął z wieszaka pelerynę i narzucił ją na ramiona; na szczęście mżyło. Na innym wieszaku wisiał żółty kask, też go nałożył. Następnie wyjął z aktówki okulary i robocze rękawiczki. Przynajmniej z daleka, z aktówką pod peleryną, będzie wyglądał jak robotnik.
Podszedł do drzwi po przeciwległej stronie pokoju, zdjął blokujący je łańcuch i otworzył. Wszedł po schodach, otworzył kolejne drzwi, za którymi była drabina wiodąca w górę. Buchanan wszedł na szczebel i zaczął się wspinać. Na szczycie popchnął kolejny właz i znalazł się na dachu Kapitolu.
Wchodzili tędy na dach ludzie zmieniający flagi. Mówiono, że flagi są bez przerwy wymieniane, żeby członkowie Izby i Senatu mogli stale posyłać szczodrym wyborcom flagi, które powiewały nad Kapitolem. Buchanan potarł brew: Boże, co za miasto.
Spojrzał w dół, na tereny przed Kapitolem. Ludzie krążyli tu i tam, spiesząc na spotkania. Jakoś to wszystko działało. Przypominało to wielkie mrowisko, tą dobrze naoliwioną machinę demokracji. Mrówki robią to, by przetrwać, ale może i my robimy to z tego samego powodu, pomyślał.
Spojrzał na posąg Columbii na półtorawiekowym postumencie, wieńczący kopułę Kapitolu. Ostatnio zdjęto go za pomocą helikoptera i grubej liny, po czym dokładnie usunięto brud stu pięćdziesięciu lat. Szkoda, że równie łatwo nie daje się usunąć ludzkich grzechów.
Przez krótką chwilę pomyślał o skoku w dół. Mógłby to zrobić, gdyby nie chęć pokonania Thornhilla. Poza tym byłoby to tchórzostwo, a Buchanan miał co prawda wiele twarzy, ale żadna z nich nie była twarzą tchórza.
Przez dach przeszedł do skrzydła Izby Reprezentantów; był tam podobny pokój na poddaszu. Zdjął kask i rękawice, wyjął z aktówki kapelusz i nałożył go. Podniósł kołnierz peleryny, wziął głęboki oddech, otwarł drzwi i wyszedł. Ludzie kręcili się tu i tam, ale nikt z nich nie przyjrzał mu się choćby odrobinę uważniej.
Po chwili opuścił Kapitol tylnym wyjściem, znanym jedynie nielicznym weteranom. Czekał tam samochód. Pół godziny później był na lotnisku, gdzie na jedynego pasażera oczekiwał prywatny samolot z włączonymi silnikami. W tej chwili jego wysoko postawiony przyjaciel zarabiał swoje pieniądze. Kilka minut później samolot otrzymał pozwolenie na start i wkrótce Buchanan patrzył z góry, jak stolica powoli znika mu z oczu. Ile razy oglądał ten widok?
– Szczęśliwej drogi – powiedział pod nosem.
ROZDZIAŁ 45
Thornhill wracał do domu po bardzo dobrym dniu. Mają już Adamsa, wkrótce dostaną i Faith Lockhart. Może facet będzie próbował ich wykiwać, ale raczej nie należy się tego spodziewać. W głosie Adamsa usłyszał prawdziwy strach. Dzięki Bogu, są rodziny. Tak, ogólnie udany dzień.
Dzwonek telefonu miał to za chwilę zmienić.
– Tak? – Z głosu Thornhilla zniknęła pewność siebie, gdy zameldowano mu, że Danny Buchanan zniknął, nie wiadomo którędy, z najwyższego piętra Kapitolu.
– Znaleźć go! – wrzasnął do słuchawki, zanim rzucił ją na siedzenie. W co ten człowiek gra? Postanowił wcześniej zacząć ucieczkę? A może był jakiś inny powód? Może jakoś skontaktował się z Lockhart? To byłoby wielce kłopotliwe. Jeśli ci dwoje wymienią się informacjami, Thornhillowi nie wyjdzie to na dobre. Powrócił myślą do spotkania w samochodzie. Buchanan zachowywał się normalnie, te jego gierki słowne, zwykłe pogróżki, ale poza tym był podporządkowany. Co to wszystko znaczy?
W podnieceniu stukał palcami w aktówkę, którą trzymał na kolanach. Spojrzał na twardą skórę i aż otwarł usta. Aktówka! Ta cholerna aktówka! Jedną dał Buchananowi, a w środku był zapasowy magnetofon. Ich rozmowa w samochodzie. Thornhill przyznał, że kazał zabić agenta FBI! Buchanan oszukał go, sprawił, że się zdradził. Nagrał go na sprzęcie CIA! Ten dwulicowy skurwysyn!
Chwycił telefon: palce mu drżały tak bardzo, że dwa razy wystukał niewłaściwy numer.
– Jego aktówka, taśma w niej. Znajdźcie ją! I jego! Musicie to zrobić. Musicie!
Rzucił telefon i opadł na siedzenie. Mistrz strategii, doświadczony w ponad tysiącu tajnych operacji, był absolutnie zaskoczony. Buchanan rzeczywiście może go zniszczyć tą taśmą. Uciekał z dowodami. Ale Buchanan też padnie, musi paść, nie może być inaczej. Zaraz, zaraz. Skorpion. Żaba! Teraz to wszystko nabierało sensu. Buchanan miał zamiar paść i pociągnąć go za sobą. Thornhill poluźnił krawat, zgiął się i poczuł, jak panika ogarnia całe jego ciało.
– Tak to się skończy, Robercie – powiedział do siebie. – Po trzydziestu pięciu latach nie jest to dobry sposób na zakończenie. Uspokój się. Teraz właśnie musisz myśleć. Teraz możesz zapracować na miejsce w historii. Ten człowiek cię nie pokona. – Powoli jego oddech wracał do normy.
Może Buchanan użyje tej taśmy jako zabezpieczenia? Dlaczego miałby spędzać w więzieniu resztę życia, jeśli mógłby zniknąć? Nie, myśl, że Danny pokaże tę taśmę władzom, nie miała sensu. Miał do stracenia tyle samo co Thornhill, a chyba nie byłby aż tak mściwy. Nagle go olśniło: może to ten obraz, ten idiotyczny obraz! Może to on zapoczątkował to wszystko? Nie trzeba było go zabierać. Natychmiast zostawi Buchananowi wiadomość, że jego skarb wróci na miejsce. Szybko zrobił to i polecił odstawić obraz do domu Buchanana.
Usiadł, spojrzał za okno i poczuł, że wraca mu wiara w siebie. Miał asa w rękawie. Dobry dowódca zawsze ma coś w zanadrzu. Jeszcze raz zadzwonił, odebrał dobre wiadomości – nowe materiały wywiadowcze. Twarz mu się rozjaśniała, w miarę jak wizje klęski znikały. Będzie dobrze, uśmiechnął się. Zwycięstwo, gdy niemal jest się w paszczy klęski: to może dodać człowiekowi dwadzieścia lat w jedną noc albo dać mu przepustkę do historii. Albo czasami i jedno, i drugie.
Po kilku minutach wysiadł z samochodu na podjeździe swego pięknego domu. Nienagannie ubrana żona przywitała go w drzwiach konwencjonalnym całusem w policzek. Właśnie wróciła z zebrania w lokalnym klubie. Thornhill pomyślał, że właściwie zawsze wraca z zebrania w klubie. On walczył z terrorystami, którzy przenikali do kraju z materiałami do produkcji broni nuklearnej, a jego żona w tym czasie beztrosko spędzała czas na pokazach mody, na których młode, próżne kobiety z nogami sięgającymi nadmuchanych biustów paradowały w strojach, które nawet nie zakrywały ich pośladków. On każdego dnia ratował świat, a jego małżonka popołudniami jadła sandwicze i piła szampana z innymi paniami z towarzystwa. Leniwi bogaci byli tak samo głupi jak nie wykształceni biedni, w opinii Thornhilla i jedni, i drudzy byli bardziej bezmyślni niż krowy. Krowy chociaż rozumiały w pewnym stopniu, że są niewolnikami.