W oczekiwaniu na ewentualne spotkanie z generałem el Husseinim nie miał zupełnie nic do roboty.
Fajsal lekko się uśmiechnął.
— Podróż do Khan Junes może potrwać jeden dzień.
Albo dłużej, jeżeli Izraelczycy zablokują drogę, jak to czasami robią.
Wtedy zostaniemy schwytani w pułapkę.
— Spróbujmy pojechać — upierał się Malko.
— Dobrze — westchnął Fajsal.
— Pojedziemy jutro rano.
A teraz zostawię pana samego i wybiorę się do Hani el Hassana.
Niech pan nie wychodzi wieczorem, ani w nocy.
To nie jest bezpieczne.
Ford jechał wąską drogą, wzdłuż której ciągnęły się pola i stały nieliczne domy na południe, w towarzystwie taksówek — mikrobusów i kilku prywatnych aut.
Khan Junes leżało na południowym końcu Strefy Gazy, tuż przed Rafah i granicą egipską.
Fajsal zwolnił przed budynkiem otoczonym workami z piaskiem, nad którym powiewała palestyńska flaga.
Odwrócił się do Malko.
— Pojedziemy przez skrzyżowanie Netzarim, gdzie droga prowadząca do Netzarim settlement przecina się z naszą.
Tam został zabity mały Mohamed!. Niech pan nie wychodzi z samochodu: teraz Izraelczycy już nie tolerują pieszych.
Proszę też nie robić zdjęć, bo mogą próbować strzelać.
Minęli palestyński posterunek.
Nawet w słońcu to miejsce robiło ponure wrażenie.
No-man s-land bez wyrazu.
Izraelczycy wycięli wszystkie drzewa, by oczyścić sobie pole ostrzału, palestyńskie domy zostały wysadzone w powietrze i zamienione w sterty kamieni.
Malko zauważył dwa czołgi merkewa osłonięte wałami ziemnymi.
Ich długie lufy były wycelowane w skrzyżowanie z drogą, która biegła z Berszeby, na wschodzie Strefy Gazy, do Netzarim na wybrzeżu.
Kilka palestyńskich kobiet pracowało w polu.
Gdy ford przejeżdżał przez skrzyżowanie, strzeżone przez dwa lekkie wozy pancerne, najeżone karabinami maszynowymi, nagle szczekliwie odezwał się megafon.
— Co oni mówią?
— Żeby jechać jak najszybciej!
— przetłumaczył Fajsal i, przede wszystkim, nie zatrzymywać się.
Deprymujący był widok uzbrojonych po zęby żołnierzy, reagujących tak nerwowo na zwyczajny, cywilny samochód…
Gdy skrzyżowanie zostało za nimi, Fajsal odetchnął z ulgą.
Dalej jechali dawną izraelską drogą numer cztery, przebiegającą przez Strefę Gazy z północy na południe, aż do granicy z Egiptem w Rafah, gdzie zbudowano nowe lotnisko, z którego czasami odlatywał Jaser Arafat.
Lotnisko było przeważnie zamknięte przez Izraelczyków, w ramach działań odwetowych.
Khan Junes było ostatnią dużą wsią przed granicą, przyklejoną do izraelskiej osady Gusz Kalif.
Przybyło samochodów.
Wąska droga, na której z trudem mijały się ciężarówki, wiła się wśród pól.
Fajsal znowu zaczął okazywać zdenerwowanie.
— Za chwilę znajdziemy się na skrzyżowaniu z drogą, która łączy Izrael z Gusz Katif — wyjaśnił.
Znajduje się ono pod kontrolą armii izraelskiej, chociaż jesteśmy w strefie A.
Osadnicy mają naturalnie pierwszeństwo.
Czasami wojsko zamyka skrzyżowanie na godzinę, na dziesięć godzin, albo na trzy dni!
W takim wypadku Khan Junis jest odcięte od świata.
Mam nadzieję, że nas to nie spotka.
Jechali teraz bardzo wolno.
Ogromna cysterna źle wzięła zakręt pod osłoną izraelskiego wozu pancernego, z karabinami maszynowymi wycelowanymi w skrzyżowanie.
Ludzie czekali cierpliwie, nikt nie odważył się użyć klaksonu.
Izraelczycy by li najsilniejsi.
Z miejsca, w którym się znajdowali, Malko mógł zobaczyć trzy samochody z żółtymi tablicami rejestracyjnymi, przejeżdżające w zawrotnym tempie przez skrzyżowanie i znikające po zachodniej stronie.
Ich kierowcy także się bali.
Izraelczycy ponownie otworzyli skrzyżowanie pięć minut później.
Ford przejeżdżał przez blokadę zbudowaną z łamanego kamienia i z betonowych bloków; obok stały namioty w jaskrawych kolorach i zaimprowizowane budki strażnicze.
Posterunek przypominał obozowisko cygańskie, a nie stanowisko jednej z najpotężniejszych armii świata.
Tu również drzewa zostały ścięte do samej ziemi…
Mniej więcej kilometr za skrzyżowaniem droga została podzielona na dwie części betonowymi blokami dwumetrowej wysokości.
Północny pas był przeznaczony dla osadników, południowym jeździli Palestyńczycy.
— Tutaj także nie wolno się zatrzymywać, w przeciwnym razie strzelają bez przerwy — powiedział Fajsal.
Leżący w rowie wrak spalonego samochodu potwierdził jego słowa.
Posuwali się ciągle naprzód, wraz z falą żółtych taksówek — mikrobusów, załadowanych aż po dachy.
Był to jedyny środek lokomocji w Strefie Gazy, właściwie pozbawionej autobusów.
I nagle znaleźli się w arabskim mieście, ze sklepami, z tłumem ludzi, z hałasem i z ruchem.
Fajsal przecisnął się zręcznie przez wąskie uliczki, aż do zachodniego końca Khan Junes, gdzie wjechał w wyboistą ulicę, przy której stały budynki podziurawione przez kule.
Zatrzymał się na jej końcu, otoczonym przez domy, które wyglądały, jakby wydostały się z oblężonego Stalingradu — wszędzie były dziury, powyrywane kawały ścian, brakowało okien, na każdym centymetrze kwadratowym murów widniały napisy nawołujące do zemsty.
Dalej nie można było jechać, ulica była zagrodzona stertą worków z piaskiem, tworzących szaniec, który wychodził w obie strony poza szero kość jezdni i osłaniał swoimi bocznymi skrzydłami dwa strzeleckie rowy.
Fajsal pokazał ręką zbocze naprzeciwko.
— Widzi pan tę dolinę kilometr stąd?
Jest tam posterunek izraelski, który chroni Gusz Katif.
W nocy nasi tanzim przycho dzą tu czasem, by posłać kilka serii, a Izraelczycy odpowiadają ciężką bronią.
Nikt nie mieszka już na tej ulicy.
To zbyt niebezpieczne.
Proszę poczekać, pójdę zawiadomić mojego kuzyna.
Zniknął w głębi ulicy, pozwalając Malko podziwiać krajobraz.
W dali wyraźnie widać było izraelską flagę…
Dziesięć minut później Fajsal wrócił zadowolony.
— Widziałem go!
Spotkamy się za dwie godziny.
Teraz chodźmy coś zjeść, w Kahn Junes nie ma nic innego do roboty.
Wrócili do centrum i Fajsal zaparkował w uliczce pełnej sklepów jubilerskich.
Tutaj prawie wszystkie kobiety nosiły islamskie chusty.
Fajsal wszedł do maleńkiej restauracji, gdzie przy wejściu obracał się na rożnie kawał jagnięciny.
W środku stała przeszklona lodówka, ofiarowująca duży wybór napojów bezalkoholowych.
— Lubi pan szoarmę?
Malko potwierdził.
Kelner odciął ostrym nożem plasterki mięsa, którymi napełnił rodzaj ociekającego tłuszczem podpłomyka.
Wystarczyłoby tego do nakarmienia czterech osób.
Ludzie przychodzili jedni po drugich i jedli, stojąc na ulicy.
Sami mężczyźni.
Radio nadawało muzykę arabską na pełny regulator.
— Zastanawiam się, czy nie ma tutaj „Jezusa”…
— Co to takiego?
— Izraelski szpieg.
Wychodzą z Gusz Katif nocą, kiedy nikt nie odważy się podróżować albo przychodzą przez pola.
To są agenci Szin Bet, Żydzi z Iraku, z Jemenu i z innych krajów arabskich.
Mówią doskonale w naszym języku, mieszają się z tłumem i obserwują.
Mają za zadanie wyśledzić ludzi takich, jak ci, których niedługo zobaczymy, tanzim, żeby potem ich zlikwidować rękami zdrajców, którym dają broń.