– Mam dla ciebie pilotów – powiedział T. J. – Zadzwoniłem do Larry’ego Josepha. Był szefem Continental Air Services w Laosie, a teraz jest w Waszyngtonie. Wybrał mi ludzi: Dicka Douglasa i Juliana Kanaucha. Przylecą do Waszyngtonu jutro.
– Wspaniale – odrzekł Perot. – Ja byłem w Pentagonie, gdzie dowiedziałem się, że wojsko nie zabierze naszych, bo samo jest uziemione. Ale mam wszystkie mapy i inne rzeczy, możemy lecieć sami. Potrzebny mi odrzutowiec, który zdoła przelecieć przez Atlantyk, wraz z całą załogą i nadajnikiem modulacyjnym, takim jaki mieliśmy w Laosie, żeby dało się prowadzić z samolotu rozmowy telefoniczne.
– Zrobi się – powiedział T. J.
– Jestem w hotelu Madison.
– Rozumiem.
T. J. zabrał się do telefonicznych poszukiwań. Skontaktował się z dwoma teksańskimi towarzystwami czarterowymi, ale żadne z nich nie dysponowało odrzutowcem transatlantyckim. Drugie z nich, Jet Fleet, podało mu nazwę firmy Executive Aircraft z Columbus, w stanie Ohio. Tam jednak również nie mogli mu pomóc i nie znali nikogo, kto by mógł.
T. J. pomyślał o Europie. Zadzwonił do Carla Nilssona, pracownika EDS, który opracowywał propozycję dla linii Martinair. Nilsson po niedługim czasie poinformował go, że Martinair nie poleci do Iranu, ale podał mu nazwę szwajcarskiej firmy, która się zgodzi. T. J. zadzwonił tam. Okazało się, że firma z dniem dzisiejszym zawiesiła loty do Teheranu.
T. J. wykręcił numer Harry’ego McKillopa, wiceprezesa linii Braniff, który mieszkał w Paryżu. Nie zastał go.
Zadzwonił do Perota i przyznał się do porażki.
Perotowi przyszło coś do głowy. Przypomniało mu się, że Soi Rogers, prezes Texas State Optical Company w Beaumont, miał chyba BAC 111 albo Boeinga 727. Nie wiedział na pewno. Nie miał też numeru telefonu Rogersa.
T. J. zadzwonił do informacji. Numer był zastrzeżony. Zatelefonował więc do Margot. Znalazła ten numer. Zadzwonił do Rogersa. Rogers nie miał już samolotu. Znał jednak firmę zwaną Omni International, w Waszyngtonie, która wynajmowała samoloty. Podał T. J. domowe numery prezesa i wiceprezesa. T. J. zadzwonił do prezesa. Nie było go.
Zadzwonił do wiceprezesa. Był.
– Czy ma pan samolot transatlantycki? – zapytał.
– Jasne. Mamy dwa.
T. J. wydał westchnienie ulgi.
– Mamy Boeingi 707 i 727 – ciągnął wiceprezes.
– Gdzie?
– 707 jest na lotnisku Meachem Field w Fort Worth…
– To prawie pod nosem! – wykrzyknął T. J. – Niech mi pan powie, czy ma on nadajnik modulujący?
– Oczywiście, że ma.
T. J. nie wierzył własnemu szczęściu.
– Ten samolot jest wyposażony dość luksusowo – zaznaczył wiceprezes. – Wykonano go dla jakiegoś księcia z Kuwejtu, który się rozmyślił.
T. J. nie był zainteresowany luksusem. Zapytał o cenę. Wiceprezes oświadczył, że ostateczną decyzję będzie musiał podjąć prezes. Nie ma go w domu, ale T. J. może doń zadzwonić z samego rana.
O sprawdzenie samolotu T. J. poprosił Jeffa Hellera, wiceprezesa EDS i byłego pilota w Wietnamie, oraz dwóch znajomych Hellera: pilota w American Airlines oraz inżyniera pokładowego. Heller zawiadomił T. J., że samolot wygląda na oko nieźle. Wystrój jest jednak niezbyt gustowny, dodał z uśmiechem.
O wpół do ósmej następnego ranka T. J. zatelefonował do prezesa Omni i wyciągnął go spod prysznica. Prezes zdążył już porozmawiać z wiceprezesem i był przekonany, że dobiją targu.
– Dobrze – odrzekł T. J. – A co z załogą, obsługą lotniskową, ubezpieczeniem…
– My nie czarterujemy samolotów – odparł prezes. – My je wynajmujemy.
– A jaka to różnica?
– Taka sama jak między taksówką a samochodem z wypożyczalni. Nasze samoloty są do wynajęcie.
– Niech pan posłucha. Zajmujemy się komputerami i nie mamy nic wspólnego z lotnictwem – mówił T. J. – Chociaż normalnie pan tego nie robi, może zawrzemy umowę, w ramach której załatwi pan wszystkie usługi dodatkowe, załogę i tak dalej? Zapłacimy panu za to.
– To będzie skomplikowane. Samo ubezpieczenie…
– Ale zrobicie to?
– Tak, zrobimy.
To było skomplikowane, jak T. J. przekonał się w ciągu reszty dnia. Niezwykły charakter umowy nie przypadł do gustu towarzystwom ubezpieczeniowym, które w dodatku nie lubiły, kiedy ktoś je popędzał. Trudno było ustalić, jakie wymagania powinno spełniać EDS, skoro nie jest towarzystwem lotniczym. Omni zażądało depozytu sześćdziesięciu tysięcy dolarów złożonych w odległej filii jednego z banków amerykańskich. Wszystkie problemy rozwiązali jeden z dyrektorów EDS, Gary Fernandes z Waszyngtonu, oraz radca prawny EDS, Claude Chappelear z Dallas. Umowa, sporządzona pod wieczór, opiewała na „wynajem w celach reklamowych”. Omni znalazło załogę w Kalifornii i wysłało ją do Dallas, aby przejęła tam samolot i poleciała nim do Waszyngtonu.
O północy w poniedziałek załoga, dodatkowi piloci i pozostali członkowie ekipy ratowniczej znajdowali się w Waszyngtonie z Rossem Perotem.
T. J. dokonał cudu.
Dlatego tak długo to trwało.
Zespół negocjujący – Keane Taylor, Bill Gayden, John Howell, Bob Young i Rich Gallagher, uzupełnieni obecnie przez Rashida, Cathy Gallagher i psa Buffy – spędzili noc z niedzieli 11 listopada na poniedziałek w Hyatcie. Nie spali zbyt dobrze. Gdzieś w pobliżu tłum atakował magazyn broni. Najwyraźniej część wojska przyłączyła się do rebeliantów, ponieważ w natarciu brały udział czołgi. Nad ranem wysadzono fragment muru i atakujący dostali się do środka. Od świtu sznur pomarańczowych taksówek przewoził broń z magazynu do centrum, gdzie nadal trwały ciężkie walki.
Przez całą noc grupa utrzymywała połączenie z Dallas. John Howell leżał na kanapie w salonie Gaydena, trzymając słuchawkę przy uchu.
Rankiem Rashid wyszedł dość wcześnie. Nie powiedziano mu, dokąd udają się pozostali – żaden Irańczyk nie miał prawa znać miejsca kryjówki.
Pozostali zapakowali walizki i pozostawili je w pokojach, na wypadek, gdyby udało im się zabrać je później. Nie zgadzało się to z instrukcjami Simonsa, który z pewnością by się sprzeciwił – spakowane bagaże wskazywały, że ludzie z EDS już tu nie mieszkają. Ale rankiem wszyscy byli zdania, że Simons przesadza ze środkami ostrożności. Zebrali się w salonie Gaydena kilka minut po wyznaczonej godzinie siódmej. Gallagherowie mieli kilka toreb i w ogóle nie wyglądali, jakby udawali się do biura.
W hallu spotkali dyrektora hotelu.
– Dokąd państwo idą? – zapytał z niedowierzaniem.
– Do biura – odrzekł Gayden.
– Czy państwo nie wiedzą, że trwa wojna domowa? Przez całą noc karmiliśmy rewolucjonistów. Pytali nas, czy nie ma tu jakichś Amerykanów – a ja im powiedziałem, że nie ma tu nikogo. Musicie wrócić na górę i pozostać w ukryciu.
– Życie toczy się dalej – odparł Gayden. Wyszli.
Joe Poche czekał na nich w „Range Roverze”. Wściekał się w milczeniu, gdyż spóźnili się piętnaście minut, on zaś miał instrukcje od Simonsa, żeby wrócić za piętnaście ósma – z nimi – lub bez nich. Gdy podchodzili do samochodów, Keane Taylor zobaczył, jak jeden z pracowników hotelu wjeżdża na dziedziniec i parkuje. Podszedł do niego.
– Jak wyglądają ulice? – zapytał.
– Wszędzie naokoło blokady – odparł tamten. – Jedna jest zaraz tutaj, na końcu wyjazdu z hotelu. Nie powinniście wyjeżdżać.
– Dziękuję – odrzekł Taylor.
Wsiedli do samochodów i pojechali za „Range Roverem” Pochego. Strażnicy przy wjeździe byli zajęci próbami wepchnięcia zakrzywionego magazynka do pistoletu, który nie był do tego przystosowany, i wcale nie zwrócili uwagi na trzy samochody.
Widok na zewnątrz był przerażający. Znaczna część broni z magazynu dostała się w ręce kilkunastoletnich chłopców, dzieciaków, które pewnie nigdy przedtem nie miały niczego podobnego. Zbiegały z góry, wrzeszcząc, wymachując pistoletami i wskakiwały do samochodów, aby pomknąć w nich szosą, strzelając jednocześnie w powietrze.