Wysiedli z samochodów. Dziedziniec był zatłoczony zniszczonymi pociskami pojazdami. Na stercie skrzyń z karabinami stał mułła, prowadząc z tłumem mężczyzn jakąś podniosłą, acz hałaśliwą uroczystość.
– Zaprzysięga świeże oddziały, które pojadą do Tebrizu walczyć za rewolucję – wyjaśnił Rashid.
Strażnicy poprowadzili Amerykanów w kierunku budynku szkoły, stojącego po jednej stronie dziedzińca. Jakiś człowiek zszedł po schodach i zaczął wrzeszczeć na nich wściekle, wskazując na Kurdów.
– Nie wolno im wejść z bronią do budynku – przetłumaczył Rashid. Coburnowi wydawało się, że Kurdowie stają się nerwowi – ku ich zdziwieniu znaleźli się na wrogim terenie. Przedstawili pismo od mułły Mahabadu, co wywołało nową dyskusję.
– Poczekajcie tu wszyscy – powiedział w końcu Rashid. – Pójdę porozmawiać z przywódcą komitetu rewolucyjnego. Wszedł po stopniach i zniknął.
Paul i Gayden zapalili papierosy. Paul był przestraszony i przygnębiony. Czuł, że ci ludzie na pewno zadzwonią do Teheranu i wszystkiego się o nim dowiedzą. Groźba odesłania z powrotem do więzienia była w tej chwili jego najmniejszym zmartwieniem.
– Naprawdę doceniam to, co zrobiliście dla mnie, ale ze wstydem przyznaję, że chyba przegraliśmy – odezwał się do Gaydena.
Coburna bardziej martwił tłum za bramą. Tu, w środku, przynajmniej ktoś próbował utrzymać porządek – tam kłębiło się istne stado wilków. Co by było, gdyby namówili jakiegoś głupkowatego strażnika do otwarcia bramy? Tłuszcza dokonałaby samosądu. Pewien facet w Teheranie – Irańczyk – który zrobił coś, co rozgniewało ludzi, został dosłownie rozszarpany na strzępy. Oszalały, rozhisteryzowany tłum powyrywał mu ręce i nogi.
Strażnicy, wymachując bronią, nakazali Amerykanom przesunąć się na jedną ze stron dziedzińca i ustawić pod murem. Bezbronni – posłuchali. Coburn spojrzał na mur. Było w nim mnóstwo dziur po kulach. Paul też je zobaczył i twarz mu zbielała.
– O Boże – powiedział. – Wpadliśmy w niezłe bagno.
Rashid zastanawiał się, jaki będzie sposób rozumowania przywódcy komitetu rewolucyjnego. „Ma przecież milion spraw do załatwienia – myślał. – Dopiero co przejął kontrolę nad miastem, nigdy przedtem zaś nie był u władzy. Musi zajmować się oficerami pokonanego wojska, powyłapywać ludzi podejrzanych o to, że są agentami SAVAK, i przesłuchać ich, musi sprawić, aby życie w mieście wróciło do normy, zabezpieczyć się przed kontrrewolucją oraz wysłać oddziały do walk w Tebrizie. Marzy tylko o tym – doszedł do wniosku Rashid aby uporać się z tym, co już ma na głowie. Nie ma czasu ani współczucia dla uciekających Amerykanów. Jeśli będzie musiał podjąć jakąś decyzję, po prostu wrzuci nas na razie do paki, a później, w wolnym czasie, zajmie się nami. Dlatego muszę zadbać, żeby to nie on decydował”.
Wskazano Rashidowi drogę do jednej z klas. Przywódca siedział na podłodze. Był to wysoki, silny mężczyzna, z miną zwycięzcy. Wyglądał na wyczerpanego, zakłopotanego i niespokojnego.
– Ten człowiek przybywa z Mahabadu z listem od mułły – odezwał się w farsi przewodnik Rashida. – Ma ze sobą sześciu Amerykanów.
Rashidowi przypomniał się film, w którym człowiek dostał się do strzeżonego budynku błyskając prawem jazdy zamiast przepustki. Wystarczająca doza pewności siebie może osłabić podejrzenia.
– Nie, przybywam z Komitetu Rewolucyjnego Teheranu – odezwał się. -
W stolicy jest pięć do sześciu tysięcy Amerykanów i postanowiliśmy odesłać ich do domu. Lotnisko jest nieczynne, więc wyprowadzimy ich wszystkich tą drogą.
Oczywiście musimy poczynić odpowiednie kroki i opracować sposób postępowania, aby przetransportować tych wszystkich ludzi. Dlatego właśnie jestem tutaj. Ale pan ma wiele palących spraw do załatwienia… Może powinienem omówić szczegóły z pańskim podwładnym?
– Tak – odparł krótko przywódca i kiwnął im, że mogą odejść. Była to technika „Wielkiego Kłamstwa”, ale zadziałała.
– Jestem zastępcą przywódcy – powiedział człowiek towarzyszący Rashidowi, gdy wyszli z klasy.
Poszli do innego pomieszczenia, gdzie pięć czy sześć osób piło herbatę. Rashid rozmawiał z zastępcą dosyć głośno, aby inni słyszeli.
– Ci Amerykanie chcą po prostu dostać się do domów i zobaczyć z rodzinami. Jesteśmy szczęśliwi, że się ich pozbywamy i chcemy ich traktować właściwie, żeby nie mieli nic przeciwko nowym rządom.
– Dlaczego są z panem Amerykanie? – spytał zastępca przywódcy.
– Na próbę. Widzi pan, w ten sposób widzimy, jakie problemy mogą zaistnieć w czasie ewakuacji.
– Ale nie musicie pozwalać im przekraczać granicę.
– Ależ owszem. To są dobrzy ludzie, którzy nigdy nie działali na szkodę naszego kraju i mają w domach żony i dzieci. Jeden z nich ma malutkie dziecko umierające w szpitalu. Dlatego Komitet Rewolucyjny w Teheranie polecił mi przeprowadzić ich przez granicę…
Tłumaczył dalej, a zastępca co jakiś czas przerywał mu, zadając pytania: Dla kogo Amerykanie pracują? Co ze sobą mają? Skąd Rashid wie, że nie są agentami SAVAK, szpiegującymi na rzecz kontrrewolucjonistów w Tebrizie? Na każde pytanie Rashid miał odpowiedź, możliwie zresztą jak najdłuższą. Tak długo, jak mówił, mógł być przekonujący, gdyby natomiast nie odzywał się, inni mieliby czas, żeby pomyśleć o zarzutach. Ciągle ktoś wchodził i wychodził, zastępca też wyszedł trzy czy cztery razy.
– Muszę to wyjaśnić z Teheranem – stwierdził w końcu. Rashidowi serce podeszło do gardła. Oczywiście nikt w Teheranie nie potwierdziłby jego opowieści. Ale z drugiej strony uzyskanie połączenia zajęłoby wieki.
– Wszystko zostało już sprawdzone w Teheranie i nie ma potrzeby robić tego ponownie – powiedział. – Ale jeśli obstajecie przy swoim, zabiorę Amerykanów do jakiegoś hotelu i poczekamy. Lepiej poślijcie z nami kilku strażników – dodał.
Zastępca i tak posłałby straż, a prosząc o nią mógł uspokoić ewentualne podejrzenia.
– Nie wiem… – zawahał się zastępca.
– To nie jest dobre miejsce do przetrzymywania ich – powiedział Rashid.
– Mogłoby to spowodować kłopoty i zaszkodzić im w jakiś sposób.
Wstrzymał oddech. Tutaj byli jak w pułapce, z hotelu mieliby przynajmniej szansę przebić się do granicy.
– W porządku – rzucił zastępca.
Rashidowi ulżyło, ale nie dał po sobie tego poznać.
Paul poczuł głęboką ulgę, widząc Rashida schodzącego po schodach szkoły. Czekali długo. Nie kierowano wprawdzie w ich stronę karabinów, ale za to okropnie dużo wrogich spojrzeń.
– Możemy jechać do hotelu – powiedział Rashid.
Kurdowie z Mahabadu podali im na pożegnanie rękę i pozostali w swoim ambulansie. Kilka chwil później Amerykanie wyjechali w obu „Range Roverach”, za którymi w innym samochodzie podążyło czterech czy pięciu uzbrojonych strażników. Pojechali do hotelu i tym razem wszyscy weszli do środka. Wywiązała się dyskusja między właścicielem a strażnikami, ale ci ostatni wyszli z niej zwycięsko i Amerykanie dostali cztery pokoje na drugim piętrze, na tyłach budynku. Kazano im zaciągnąć zasłony i trzymać się z dala od okien na wypadek, gdyby miejscowi snajperzy uznali Amerykanów za łakomy cel.
Zebrali się w jednym z pokoi. Słychać było odległe strzały. Rashid zorganizował lunch: kurczaka z rożna, ryż, chleb i coca colę. Zjadł z nimi, po czym wyszedł do szkoły.