— Wiem. To dobry plan.
Powiedziawszy to, Stallan pozwoliła sobie na rzadki u niej przejaw humoru.
— Bardzo zabawny plan. Po raz pierwszy czekam z radością na atak ustuzou.
Po załadunku Stallan poprowadziła łodzie na północ. Dopiero pod koniec dnia przekonała się, że wszystkie trudy poszły na marne. Choć zrobiły wszystko według planu, płynęły cały dzień, by o zmroku osiągnąć wyznaczoną plażę, wyładować i przygotować pułapkę, to nikt w nią nie wpadł. W ostatnich promykach dnia za przybojem pojawiły się uruketo, wokół skakały towarzyszące im enteesenaty. Z wierzchołka wielkiej płetwy machała Yilanè. Stallan poleciła jednej z nocnych łodzi, by ruszyła tam. Gdy się zbliżała, Yilanè zawołała do niej:
— Mówię w imieniu Vaintè. Każe wam wracać rano do Alpèasaku. Zabierz wszystko. Atak nie idzie zgodnie z planem.
To była ostatnia rzecz, jakiej spodziewała się Stallan. Jej ruchy wyrażały pytanie i niezadowolenie.
— Powodem jest to — wyjaśniła Yilanè — że ustuzou odeszły, opuściły plażę i wracają w głąb lądu najszybciej jak tylko można. Nie mamy co niszczyć.
ROZDZIAŁ XXX
Drapieżnik odleciał na południe przed wieczorem. Wcześniej wielki ptak upolował królika, wzleciał na wierzchołek wysokiego, uschłego drzewa, trzymając w szponach wciąż szarpiący się łup. Usiadł, rozdarł zwierzątko i zjadł. Nasycony, pozostał na drzewie. Czarna bryłka na nodze była widoczna dla każdego, kto spojrzałby w górę ze stłoczonych w dole namiotów. Drapieżnik wyczyścił zakrzywiony dziób o korę, wygładził nim pióra, odpoczął i wzbił się w powietrze. Krążąc wznosił się coraz wyżej, potem odleciał na południe.
Jeden z chłopców, którym kazano śledzić ptaka, przybiegł natychmiast, by zawiadomić Kerricka. Ten osłonił oczy i spojrzał w niebo; dostrzegł znikającą w oddali białą plamkę.
— Herilaku, odleciał — zawołał.
Wielki łowca odwrócił się od upolowanej sarny, którą kroił. Ręce miał czerwone po łokcie.
— Może pozostały inne — powiedział.
— Może, nigdy nie jest się pewnym. Ale zniknęło też stadko rybitw, a chłopiec mówi, że w pobliżu nie widać żadnych innych dużych ptaków.
— Co według ciebie mamy zrobić, margalusie?
— Odejść zaraz, nie czekając ciemności. Mamy tyle jedzenia, ile potrzeba, dłuższy pobyt nic nam nie da.
— Zgoda. Idziemy.
W namiotach wszystkie rzeczy były już zebrane i związane, gotowe do załadunku. Po zwinięciu namiotów zaprzężono mastodonty do włóków i szybko je załadowano. Wszystkim spieszno było opuścić groźne wybrzeże; chcieli wrócić w bezpieczne góry. Przywiązywano jeszcze ostatnie pakunki, gdy pierwszy mastodont już ruszył, ciężko stąpając. Łowcy oglądali się za siebie, lecz plaża była pusta, podobnie jak niebo. Na brzegu nadal dymiły ogniska, na wpół wypatroszona sarna zwisała z ramy. Sammady odeszły.
Ciągnęły do zmroku, zatrzymały się na posiłek i zjadły zimne mięso. Potem ruszyły dalej. Szły całą noc, stając tylko na krótko, by odpoczęły zwierzęta. O świcie znalazły się na zalesionych wzgórzach, daleko od szlaku, jaki obrały podczas wędrówki ku plażom. Odczepiono mastodonty od włóków, tak iż mogły się swobodnie paść, a zmęczeni ludzie zasnęli pod drzewami.
Gdy Armun otwarła oczy, ukośne promienie padające przez gałęzie wskazywały na południe. Dziecko zgłodniało, obudził ją niespokojny płacz. Oparła się plecami o pień i dała dziecku piersi. Kerrick już nie spał; widziała, jak na polanie rozmawia z sammadarami. Na jego poważnej twarzy malowało się napięcie, lecz rozjaśnił się w uśmiechu, gdy ją dostrzegł. Odpowiedziała i chwyciła go za rękę, gdy usiadł obok.
— Wkrótce wyruszamy — powiedział, odwracając niecierpliwie głowę, gdy zobaczył znikający z ust ukochanej uśmiech. Mocno zacisnęła dłoń.
— Musisz? — zabrzmiało coś pośredniego między stwierdzeniem a pytaniem.
— Wiesz, że muszę. To mój plan — nie mogę pozwolić, by inni poszli do ataku beze mnie.
— Zostawiasz mnie… — głos jej stał się płaczliwy, słychać w nim było ból samotnego życia. — Jesteś dla mnie wszystkim.
— To nieprawda. Masz teraz Arnwheeta i będziesz go strzegła, dopóki nie wrócę. Robię to, wszyscy to robimy, z tego samego powodu, by ustrzec sammady przed śmiercią. Nie będziemy bezpieczni, dopóki murgu mogą nas śledzić i zabijać. Dopiero gdy zginą, będziemy mogli żyć w spokoju. Idź z sammadami do łąki w zakolu rzeki. Dołączymy do was przed końcem zimy. Zostań, póki nie wrócę.
— Nie zostawisz mnie, obiecaj.
Miała opuszczoną głowę, gęste włosy opadały jej na twarz jak wtedy, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Dziecko ssało chciwie, patrząc na niego okrągłymi, niebieskimi oczami. Kerrick wziął lekko Armun pod brodę, uniósł twarz. Rozgarnął włosy, przesunął palcami po jej policzkach, potem leciutko po rozdzielonej wardze.
— Żyłem samotnie jak ty — powiedział tak cicho, żeby tylko ona słyszała. — Jak ty różniłem się od wszystkich wokół, nienawidziłem wszystkich. To już minęło. Jesteśmy razem — i gdy wrócę, nigdy się już nie rozstaniemy. Obiecuję ci.
Pieszczota rozbroiła ją; wiedziała, że myśli tak, jak powiedział, że znowu będzie patrzył na jej twarz bez szyderstwa. Zebrało się jej na płacz, wolała jedynie skinąć potwierdzająco, gdy wstał i odszedł. Spojrzała na dziecko, uścisnęła je i ukołysała do snu. Nie unosiła oczu, zanim nie była pewna, że łowcy odeszli.
Herliak prowadził ich przez wzgórza, trzymając się cały czas w cieniu drzew. Szedł szybkim, równym krokiem, za nim pozostali. Wszyscy byli silni i zdrowi, dobrze odżywieni przed marszem. Uginali się pod ciężarem pakunków na plecach, była to głównie żywność, tak że z czasem będzie im lżej. Teraz chodziło o to, aby nie tracić czasu na polowanie, lecz odejść możliwie jak najdalej od sammadów. Gdy nadlecą ptaki, a nadlecą na pewno, nie powinny zauważyć ich odejścia. Muszą zniknąć w puszczy. Szli bez przerwy, dopóki szlak był widoczny, a najsilniejsi nie zaczęli słabnąć ze zmęczenia. Dopiero wtedy Herilak nakazał postój. Zwalił na ziemię swój pakunek, inni uczynili to samo, nie ukrywając zadowolenia. Podszedł Kerrick, usiadł obok i podzielił się mięsem. Jedli w milczeniu, wokół gęstniały ciemności i pojawiały się gwiazdy. Na drzewie nad nimi zawołała sowa.
— Czyżby już nas obserwowano? Czy sowa powie innym ptakom, że tu jesteśmy? — spytał z troską Herilak.
— Nie. To prawdziwa sowa. Śledzące nas ptaki mogą porozumiewać się tylko z murgu, nie między sobą. Drapieżnik, który widział nas wczoraj, nie wrócił jeszcze do Alpèasaku, myślą wciąż, że obozujemy na brzegu. Gdy odkryją, że odeszliśmy, i wyślą inne ptaki, by nas szukały, będziemy daleko. Odnajdą sammady i będą je śledzić. Nie przyjdzie im do głowy szukać nas tutaj. Wykrycie zacznie grozić dopiero wtedy, gdy zbliżymy się do miasta.
— Wtedy będzie za późno.
— Tak, będzie już dla nich za późno.
„Śmiałe słowa” — pomyślał Kerrick i uśmiechnął się niepewnie w ciemności. Czy ten mały oddział łowców naprawdę potrafi zniszczyć to potężne miasto ze wszystkimi kłębiącymi się w nim istotami? Uzbrojeni byli w hèsotsany — lecz miały je również Yilanè. Hèsotsany, łuki i włócznie przeciwko potężnej rasie wypełniającej świat od jaja czasu. Wątpliwości sprawiły, że jego myśli stały się bardziej czarne niż otaczająca noc. Jak może im się to udać?