Zdjęcie zainteresowało również Stallan.
— Jest tylko to jedno zdjęcie?
— Tak, przejrzałam je wszystkie przed odejściem Krunat.
— To zdjęcie sprzed co najmniej dwóch dni — powiedziała Stallan i wskazała na model.
— Jeśli ustuzou nadal zmierza — lub zmierzają — na południe, to mogą już tu być. Co rozkażesz, sarn'enoto?
— Podwoić straże wokół miasta. Sprawdź, czy alarmy działają jak należy. Potem powiesz mi, przez jaki teren te stworzenia idą w stronę Alpèasaku. Czy możesz je wyprzedzić, zatrzymać?
Stallan wskazała złączonymi kciukami na model, na rozciągające się wokół miasta krzaki z rzadkimi drzewami.
— Są tu krzewy, cierniste i gęste, niemal nie do przebycia, jeśli nie idzie się ścieżkami wydeptanymi przez zwierzęta. Znam je dobrze. Trzeba rozesłać ptaki, najlepiej sowy, by odszukały ustuzou. Gdy je znajdziemy, wezmę najlepsze łowczynie i urządzę zasadzkę.
— Zrób to — Vaintè wyprostowała się, pierś jej drżała. — Myślę, że jest tam Kerrick. Tylko on miałby dość śmiałości, by podejść tak blisko Alpèasaku, prowadzić z sobą inne ustuzou. Zabij go dla mnie, Stallan. Przynieś jego skórę. Przybij ją cierniami do tej ściany, bym mogła patrzeć, jak schnie.
— Twe życzenie jest i moim, Vaintè. Pragnę jego śmierci równie mocno, jak ty.
— To resztka wędzonego mięsa — powiedział Kerrick, usuwając patykiem robaki z twardej powierzchni. — Paru łowcom został ekkotaz, ale niezbyt wiele.
Herilak żuł swój zesztywniały kawałek, nie przejmując się robactwem.
— Bliżej miasta jest zwierzyna. Będziemy mieli świeże mięso.
Nawet tu, w cieniu sosen, powietrze było parne i gorące. Nad głowami brzęczały muszki, siadały w kącikach oczu. To był długi, męczący marsz. Mimo znużenia nie skarżyli się, byli przecież łowcami. Pod drzewami widać było tylko kilku, reszta się schowała. Kerrick wiedział jednak, że prowadzi ich na pewną śmierć. Im bardziej zbliżali się do miasta, tym częściej nachodziły go niespokojne myśli.
— Idziemy — powiedział Herilak. Wstał i przewiesił przez ramię łuk, który oparł o niesiony w torbie hèsotsan. Wielki łowca czuł się pewniej, gdy szedł z włócznią w ręku.
Kerrick dał znak najbliższemu łowcy, ten dalej przekazał rozkaz. Marsz został wznowiony, prowadził jak zwykle Herilak. Szli za nim przez falistą, pokrytą krzewami równinę, potem skrajem mokradła, z którego uniosły się chmary tnących owadów. Bagno miało tu swe ujście, rozlewało się wąwozem między niskimi wzgórzami. Herilak zwolnił, nozdrza mu drżały, potem nakazał postój. Gdy nadciągnął oddział, podszedł do Kerricka i usiedli razem w cieniu wierzby, której gałęzie zwisały nad wodą.
— Widziałeś te ptaki? Krążyły nad drzewami, a potem odleciały nie siadając.
— Nie, Herilaku, nie zauważyłem.
— Musisz widzieć w puszczy wszystko, jeśli chcesz pozostać żywy. Teraz wąchaj, oddychaj głęboko. Co czujesz?
— Bagno — uśmiechnął się Kerrick, lecz Herilak pozostał poważny.
— Czuję je przed sobą. Nie oglądaj się. Murgu. Kerrick poczuł, jak serce bije mu dziko, z trudem powstrzymał się od odwrócenia głowy.
— Jesteś pewny?
— Nie ma co do tego wątpliwości.
— Co zrobimy?
— Zabijemy je, zanim nas zabiją. Zostań tu. Czekaj, póki nie dam znać, wtedy wejdź powoli do doliny. Trzymaj w pogotowiu śmiercio-kij.
— Mam tam iść sam?
— Nie. Będą z tobą Sasku. Ja wezmę łowców. Wiedzą jak się podkradać.
Herilak cofnął się cicho, zamienił kilka słów z siedzącym łowcą. Obaj zniknęli między drzewami. Wkrótce potem pojawił się Sanone, prowadząc uzbrojonych we włócznie Sasku.
— Co się dzieje? — spytał. — Herilak zakazał, byśmy poszli przodem, i powiedział twe imię. Gdzie zniknął z łowcami?
— Rozciągnijcie się na ścieżce — zawołał Kerrick. — Nie skupiać się. Potem ciszej powiedział Sanone o wszystkim. Mandukto nie był zadowolony.
— Jesteśmy więc przynętą w pułapce? Czy nasza śmierć warta jest zabicia murgu?
— Myślę, że możemy ufać Herilakowi, gdy skrada się wśród drzew. Robił to już nieraz.
Czekali w milczeniu, rozglądając się mimo mroku dżungli, czując nieznane niebezpieczeństwo. Coś się poruszyło i Kerrick wzniósł broń, nim poznał, że to jeden z łowców Herilaka. Zanim zniknął wśród drzew, dał znak by ruszyli.
Kerrick prowadził, usiłując zwalczyć opanowujący wszystkich strach. Ciemny wąwóz wyglądał groźnie; mogła się w nim kryć armia Yilanè. Broń przygotowana, wycelowana, zaraz wypali… Stawiał kroki powoli, tak mocno ściskał hèsotsan, iż czuł, jak wierci mu się w garści.
Z drzew rozległ się nagły wrzask bólu, potem następny, a zaraz po nim usłyszeli ostre trzaskanie hèsotsanów. Kerrick zawahał się, czy iść dalej. Co się dzieje w wąwozie? Machnął ręką ku Sasku, każąc im szukać schronienia i trzymać broń w pogotowiu.
Rozległ się odgłos rozgarnianych krzewów, zbliżało się dudnienie stóp. Kerrick uniósł broń, gdy pod drzewami ukazała się ciemna postać, nagle oświetlona jaskrawym słońcem.
Yilanè! Wycelował, strzelił i chybił, bo krzak odchylił lot strzałki. Yilanè odwróciła się i spojrzała na niego.
Czas stanął. Była na tyle blisko, że widział szybkie wznoszenie się i opadanie piersi, ciężko dyszącą, szeroko otwartą gębę i rzędy zębów. Spojrzał w jej twarz i poznał ją. Ona też go poznała. Całą postawą wyrażała nieskrywaną nienawiść. Nim doszło do zwarcia, jedna z włóczni Sasku uderzyła w rosnące obok drzewo. Skoczyła w bok i zniknęła wśród drzew, zanim Kerrick zdołał ponownie wycelować i strzelić.
— Stallan! — zawołał. — To Stallan!
Rzucił się za nią biegiem, słyszał, jak z tyłu biegną Sasku, lecz musiał stanąć, gdy tylko zobaczył, jak gęste jest poszycie. Nigdy jej nie odszuka, choć ona może go znaleźć. Wrócił na ścieżkę, gdy nadbiegł Herilak. Ociekał potem, lecz uśmiechał się i w geście zwycięstwa potrząsnął włócznią.
— Uderzyliśmy na nie od tyłu, głupie murgu. Leżały ukryte, nie ruszały się, nim je dopadliśmy. Wszystkie zabite.
— Z wyjątkiem jednej. Dowódczym Stallan. Strzeliłem, lecz chybiłem.
— Bywa. To nieważne. Wiedzą, że tu jesteśmy, lecz niewiele mogą na to poradzić. My natomiast zostaliśmy ostrzeżeni i następnym razem nie damy się podejść tak blisko.
— Co zrobimy?
— Zabierzemy ich śmiercio-kije. Pójdziemy dalej. Myślę, że zaczęła się bitwa o miasto.
ROZDZIAŁ XXXII
Vaintè omawiała z Malsas‹ szczegóły planowania trumalu, gdy z ambesed dobiegł ją narastający hałas. Odwracała się właśnie, by sprawdzić jego przyczynę, gdy została brutalnie potrącona przez przepychającą się Stallan. Gdy podeszła bliżej eistai, jasny stał się powód zamieszania. Skórę miała podrapaną i pokrytą błotem; ze skaleczeń ciekła krew. Łowczyni doszła do Malsas‹ i osunęła się w geście porażki. Było to szokujące; nikt nigdy nie widział jej inaczej niż wyprostowaną i dumną. Yilanè słuchały w milczeniu jej raportu.
— Klęska, Eistao. Wszystkie zginęły. Wróciłam tylko ja.
— Nie rozumiem. Zginęły, jak?
Stallan uniosła głowę, wyprostowała w gniewie plecy.
— Zastawiłam pułapkę. Miałyśmy zabić ustuzou, gdy tylko się zbliżą. Ale to zwierzęta, nie powinnam była o tym zapominać. Zaszły nas od tyłu, zupełnie tego nie zauważyłyśmy. Zginęły wszystkie łowczynie z fargi. Uciekłam. Gdybym została, aby walczyć, zginęłabym także. Nie wiedziałybyście, co się stało. Powiedziałam już. Teraz umrę, bo się zhańbiłam. Wystarczy jedno twoje słowo, Eistao…