Выбрать главу

— Wiatr jest od zachodu, musimy więc utrzymać ten kierunek, by wiał nam w plecy. Zaraz za polami zaczynają się drzewa miasta. Rosną blisko siebie. Gdy raz wybuchnie pożar i zacznie się rozszerzać, nic go nie powstrzyma.

— Czy znajdziemy tu chrust? — spytał Herilak.

— Nie, chyba nie.

— No, to go poszukamy, zabierzemy ze sobą.

— Poczekajmy, aż dojdziemy do pól na zachód od miasta. Drzewo można zebrać później, wszystko przygotować. Musimy o zmroku pokonać zewnętrzną zaporę. Wszystkie Yilanè, oprócz strażniczek w swych czatowniach, wrócą wtedy do miasta, tak iż nikt nas nie zauważy. Wyminiemy strażniczki i w ciemności dojdziemy do drzew. Potem rozpalimy ogniska.

Gdy odchodzili, wszystkie trzy ruutsa spokojnie zrywały trawę; zapomniały już o walce.

Nim przeszli najbardziej zewnętrzne pole, nastał wieczór. Żadna ze ścieżek nie wydawała się prowadzić w dobrym kierunku, musieli więc przedzierać się przez kępy drzew i gruby, zbity gąszcz. Gdy doszli do płynącego leniwie strumienia, Kerrick kazał się zatrzymać, potem polecił łowcom skupić się razem. W środku nurtu woda była czysta, mogli więc zaspokoić pragnienie. Kerrick tłumaczył im teraz co mają zrobić, przerywał często i przechodził na język Sasku. Słuchali wszyscy z ponurą uwagą, bo wyprawa dobiegała końca. Przed nimi było zwycięstwo lub pewna śmierć.

Herilak spojrzał w niebo i jęknął.

— Jeśli zacznie padać, miasto nie spłonie.

— Trwa jeszcze sucha pora — odparł Kerrick z pewnością, której nie czuł do końca. — Nie trzeba nam wiele czasu. — Nie śmiał pomyśleć, co będzie, jeśli spadnie deszcz.

Rozeszli się w poszukiwaniu suchego drewna, patrząc przy tym uważnie w niebo. Ściemniało się, wiało coraz mocniej, na horyzoncie rozległ się grzmot.

— Nie możemy czekać do wieczora — powiedział Herilak. — Musimy rozpalić ogniska, nim zacznie padać.

— Będą tam jeszcze murgu, mogą nas dostrzec.

— Musimy zaryzykować. Pomóż mi przygotować przejście przez zaporę cierni, a inni niech zbierają drwa.

Zerwali z drzew grube gałęzie, przycisnęli nimi splątane, trujące pnącza. Na polu przyglądały im się, wytrzeszczając oczy, kaczkodziobe stworzenia. Herilak przydeptał gałęzie i przeszedł pierwszy, przywołał pozostałych, niosących suche drewno.

Zebrali się za zaporą i zaczekali na wszystkich. Dopiero wtedy ruszyli ostrożnie za prowadzącym Kerrickiem. Wszystkie Yilanè wróciły już do Alpèasaku. Nad głowami znów zagrzmiało, Kerrick zaczął biec, gdy pierwsze krople nadchodzącej burzy spadły mu na ramiona.

ROZDZIAŁ XXXIII

Dziecko spoczywające na plecach Armun obudziło się i zapłakało żałośnie, zmoczone i wyziębione zacinającym deszczem. Równie mokra i przemarznięta była matka, gdy klęcząc na ziemi, z czarnymi od błota rękami i nogami, wykopywała bulwy ostrym kijem. Błyskawica na chwilę rozjaśniła niebo, natychmiast rozdarł uszy huk gromu. Coś rozgniewało Ermanpadara. Trzeba wracać do namiotów. Dziecko płakało coraz głośniej, gdy uniosła kosz z bulwami i wstała.

Coś poruszyło się nad nią w deszczu, uniosła wzrok i zobaczyła ptaka, szybującego cicho z rozłożonymi skrzydłami. Wysunął łapy i wylądował ciężko na wysokim konarze, przyglądał się jej stamtąd zimnymi oczami, tkwiącymi nad okrutnym, zakrzywionym dziobem. Armun ujrzała czarną bryłkę na jego łapie, odwróciła się i zaczęła w przerażeniu uciekać między drzewa. Grzmot, błyskawica i mówiący do murgu ptak pojawiły się niemal jednocześnie. Przerażona, biegła szukać schronienia w namiotach.

Vaintè przyglądała się modelowi Alpèasaku, gdy fargi przekazała jej wiadomość o przybyłym do portu uruketo. Zdecydowanym ruchem ręki odprawiła posłańca, ale nie mogła już się skupić. Wpatrywanie się w model miasta nic nie da. Środki obronne były silne, a Stallan jeszcze je wzmocniła. Nie dostrzegła żadnych słabych punktów, żadnych możliwości wyrządzenia szkód przez ustuzou. Co najwyżej zabiją kilka zwierząt pokarmowych. Tylko się niepotrzebnie denerwuje.

Mogłaby pójść powitać uruketo i zobaczyć, co przywiozło. Z Entoban* przybyły dalsze fargi, jak również hèsotsany o zwiększonej mocy. Wiele miast tego ogromnego kontynentu udzieliło pomocy. Będzie miała potężną armię, ustuzou zginą.

Gdy weszła na otwartą przestrzeń, zauważyła po raz pierwszy grubą powłokę chmur i dosłyszała odległe dudnienie grzmotu. Nagle zaczęły padać wielkie krople dżdżu. Wyglądało to na nadchodzącą burzę. Nie przejęła się tym, miała do przemyślenia dużo ważniejsze sprawy.

Krunat szła za grupą fargi pylistą ścieżką, przodem śpieszyły jej pomocnice z naręczami drewnianych tyczek. Każda fargi niosła małe drzewko owocowe ze szkółki, ze zwiniętymi korzeniami, gotowe do przesadzenia. Tym razem Krunat wybrała się z grupą roboczą po to, by się upewnić, że zasadzono drzewa jak należy. Niektóre Yilanè z miasta były równie głupie jak fargi, zapominały wskazówek i popełniały błędy przy najprostszych pracach. Stwierdziła, że wiele pól i plantacji nie odpowiada modelowi i że musi nanieść poprawki. Ale zajmie się tym później. Osobiście ustawiła znaczniki, upewniła się, że drzewa urosną tam, gdzie powinny. Zerknęła na ciemniejące niebo. Chyba będzie padać. Świetnie, dobrze to zrobi drzewom.

Zza zakrętu drogi wyłoniło się zielone pole. Trawą zbliżał się szereg fargi. Takie było pierwsze wrażenie Krunat — ale coś się nie zgadzało. Były za wysokie, za chude. Miary futra.

Zatrzymała się, przerażona i wstrząśnięta. Ustuzou w mieście? To niemożliwe. Mijały ją pomocnice, gdy na polu rozległ się ostry trzask hèsotsanów.

Fargi skuliła się, upadła, pomocnica puściła tyczki, gdy strzałka wbiła się jej w bok. Przerażona Krunat skręciła, pobiegła między drzewa. Dobrze znała miasto, w pobliżu są strażniczki, musi je ostrzec.

— Jedna ucieka, tam! — zawołał Herilak i zaczął biec.

— Nie ma czasu! — krzyknął Kerrick. — Niewiele drogi nam zostało, musimy rozpalić ogień przed deszczem.

Biegł dysząc ciężko, za nim zmęczeni łowcy. Ten szpaler drzew przed nimi będzie odpowiedni. Usłyszał za sobą wystrzał z hèsotsanu, ale nie oglądając się biegł dalej.

Zachwiał się ze zmęczenia i upadł pod wielkim dębem, wypuścił broń i wyszarpnął rzeźbione pudełko z torby przytroczonej do pasa. Wśród dalszych strzałów i głośnych krzyków nadbiegł Herilak.

— Odkryły nas. Zabiliśmy parę, one kilku naszych. Cofnęły się teraz między drzewa, powstrzymujemy je.

— Daj gałęzie — zawołał Kerrick, zmuszając się do precyzyjnych ruchów. Ukląkł i wyjął z pudełka ogniowe kamienie. Gdy wyciągał szczyptę próchna, nagły podmuch wiatru zdmuchnął mu je z dłoni; na liście padały krople deszczu. Z tyłu spadła gałąź, potem następna.

Powoli, powoli! Musi mu się udać od pierwszego razu, bo nie będzie miał czasu na powtórki. Trzęsącymi się dłońmi położył na ziemi drewniane pudełko, wysypał całe suche próchno. Teraz kamieniem o kamień, uderzać ostro, tak jak już to robił niezliczoną ilość razy. Wystrzeliły duże iskry, potem dalsze.

Wąskie pasemko błękitnego dymu wzbiło się z pudełka.

Nachylił się, dmuchnął łagodnie, dorzucił suchych liści na wątły blask, dmuchnął znowu. Błysnął maleńki płomyk. Dodał resztę liści, potem dorzucał wyjmowane z torby kawałki kory i patyczki. Dopiero gdy zapłonęły jasno, odważył się rozejrzeć.

Z tyłu na polu leżały ciała Tanu i Yilanè. Ofiary walki były nieliczne. Herilak odpędził napastniczki i rozmieścił łowców, by chronili Kerricka. Czaili się za drzewami z bronią w ręku, gotowi odeprzeć atak murgu. Herilak biegł do Kerricka z twarzą błyszczącą od potu, uśmiechał się szeroko na widok ognia.