Выбрать главу

Kerrick wsunął płonące pudełko pod stosik drew, nałożył na wierzch grubsze gałęzie. Płomienie rozrosły się, spadające na nie krople zaczęły syczeć. Nie zważając na burzę, powiększał stale ognisko. Dopiero gdy rozpaliły się całe gałęzie, a żar zmusił go do zasłonięcia twarzy, krzyknął jak tylko mógł najgłośniej:

— Teraz! Wszyscy do ognia! Miasto płonie!

Odpowiedziały mu radosne wrzaski i tupot nóg. Łowcy wyciągali płonące gałęzie i biegli z nimi wzniecając dalsze pożary. Kerrick też chwycił konar, podbiegł do krzewów i wetknął go między zeschłe liście. Zatliły się, zajęły, by buchnąć jasnym płomieniem. Zapalał w biegu następne krzaki, dopóki nie odepchnął go żar, a dłoni nie sparzyła rozpalona gałąź. Wrzucił ją w płomienie.

Wzdłuż całego zagajnika wrzeszczący łowcy podpalili kolejne drzewa. Płomienie sięgały już konarów dębu, przeskakiwały na sąsiednie drzewo. W roznieconym przez Kerricka ognisku została już tylko jedna gałąź, chwycił ją i pobiegł przed innych. Minął podkładającego ogień Sanone. Odbiegł daleko, nim cisnął pochodnię w poszycie. Wiatr rozdmuchał iskry i w jednej chwili zajął krzaki.

Ognie i dymy biły wysoko w powietrze, przesłaniały ciemne już niebo. Drzewa trzeszczały i płonęły wśród grzmotów. Burza się jeszcze nie skończyła.

Fargi miały kłopoty z zagnaniem zwierząt na codzienną rzeź. Coś je niepokoiło, biegały od brzegu do brzegu zagrody, nawet przewróciły jedną fargi. Niewiele pomagały rozkazy, wykrzykiwane głośno przez dyżurną Yilanè. Nagle strażniczka usłyszała trzaski i poczuła dziwny, gryzący zapach. Odwróciła się i zobaczyła na tle ciemnych, burzowych chmur wzbijające się w niebo wstęgi światła. Nieznany zapach dobiegł znowu, wraz z nim fala ciepłego, przyjemnego powietrza. Co się dzieje, co to ma znaczyć? Mogła jedynie stać i patrzeć na zbliżające się płomienie, ogarniające najbliższe drzewa. Cudownie gorąco. Zwierzęta ryczały, gdy podeszła bliżej i wyciągnęła rękę do ciepła i światła. Po chwili wrzasnęła również i ona.

Ikemend otworzyła z trzaskiem drzwi hanalè i wyjrzała. Akotolp wykonała stanowczy gest, rozkazując otworzyć je szerzej.

— Korzę się — powiedziała Ikemend, wpuszczając Akotolp i zamykając za nią wejście. — Samcy znów się burzą, może to przez pogodę. Jest jeden ranny…

— Przyprowadź go tu zaraz.

Stanowczość głosu i gwałtowne ruchy ciała skłoniły Ikemend do pośpiechu. Wróciła niemal natychmiast, wlokąc za sobą ociągającego się Esettę.

— To ten — powiedziała, wypychając samca naprzód. — Zaczął bójkę, spowodował kłopoty, zasłużył na karę.

Akotolp zlekceważyła ją, chwyciła ramię Esetty i zbadała. Jej kciuki ściskały go mocniej, niż trzeba. Odwrócony plecami do strażniczki samiec przymknął jedno oko porażony bólem. Akotolp zawsze lubiła odwiedzać hanalè.

— Zadrapania, nic więcej, wystarczy środek bakteriobójczy. Samce zostaną samcami… — urwała nagle i uniosła głowę. Jej nozdrza poczuły dziwny zapach.

— Ten zapach, znam go — powiedziała, okazując ruchami ciała przerażenie. Podeszła szybko do drzwi zewnętrznych i otwarła je pomimo protestów Ikemend. Zapach stał się mocniejszy, wypełniał powietrze.

— Dym — zawołała Akotolp, przerażona coraz bardziej. — Źródłem dymu jest tylko jedna reakcja chemiczna — ogień.

Esetta cofnął się, przerażony podobnie jak Akotolp. Ikemend mogła jedynie okazywać głupotę i niezrozumienie. Dym zgęstniał nagle, z dala dobiegły jakieś trzaski. Rozkazy Akotolp wyrażały teraz pośpiech.

— To reakcja zwana ogniem, możemy być w niebezpieczeństwie. Zbierz natychmiast samców, szybko, trzeba ich stąd zabrać.

— Nie mam rozkazu! — sprzeciwiła się Ikemend.

— Ja tu rozkazuję. Pilna potrzeba zdrowotna, zagrożenie życia. Zabierz ich wszystkich na brzeg, nad ocean.

Ikemend, nie wahając się, wybiegła natychmiast Akotolp chodziła w kółko, zmartwiona i przejęta, nieświadoma, że nadal trzyma drżące ramię Esetty i ciągnie za sobą przerażonego samca. Wiatr wpędził kłąb dymu przez otwarte drzwi i oboje zaczęli kasłać.

— Nie możemy czekać — powiedziała Akotolp. — Za mną! — Krzyknęła głośno, mając nadzieję, że zostanie zrozumiana, po czym pociągnęła za sobą jęczącego Esettę.

Gdy Ikemend wróciła do wyjścia, prowadząc ociągających się samców, doznała wielkiej ulgi na widok pustego korytarza. Szybko zamknęła i zaryglowała drzwi wejściowe i odesłała samców do ich kwater ciesząc się, że nie musi już wypełniać sprzecznych rozkazów. Co może być bezpieczniejszego od hanalè?

Gorąco, które zaczęło przenikać ściany, było kojące i miłe. Poczuła strach dopiero na widok pierwszych płomieni.

Było już za późno na ratowanie podopiecznych. Umierając słyszała przejmujący krzyk bólu.

Alpèasak płonął. Gnany wiatrem ogień przenosił się z drzewa na drzewo, płonące liście jednego podpalały koronę następnego. Rosnące niżej krzaki zapalały się, ściany, wyściółka podłogi, wszystko zajmowało się ogniem, wszystko płonęło.

Dla Yilanè była to niepojęta katastrofa, wydarzenie, którego nie były w stanie zrozumieć. W tropikalnym lesie nie występował ogień naturalny, nic o nim nie wiedziały. Znało go kilka uczonych, ale wyłącznie jako ciekawe zjawisko laboratoryjne. Nie wyobrażały sobie wszechogarniających płomieni i duszącego dymu. Płomienie pociągały jako miłe źródło ciepła, potem sprawiały cierpienia nie do zniesienia. Tak umierały. Spalone, strawione ogniem, zwęglone. Pożar szalał.

Przerażone Yilanè i fargi skupiały się w ambesed, szukając tam wskazówek. Wypełniały go po brzegi, wciąż napływały dalsze, cisnęły się, aż cała przestrzeń została nabita ciałami. Czekały na polecenia Malsas‹, pchały się ku niej, były tak blisko, że nakazała się cofnąć. Na próżno, z tyłu naciskały tłumy w panice.

Panika wzmogła się, gdy płomienie dosięgały ambesed. Stłoczone Yilanè nie miały gdzie uciekać. Malsas‹, jak wiele innych, została zadeptana i zginęła na długo przedtem, nim pochłonęły ją płomienie.

Na niebie nadal rozlegały się odległe grzmoty, chmury spiętrzyły się w mroczne góry. Był w nich ratunek, choć Yilanè nie miały o tym pojęcia. Nie widząc nigdy ognia, nie wiedziały, że pokonać go może woda.

Ginął Alpèasak, ginęły Yilanè. Płomienie szalały od pól do oceanu, pochłaniając wszystko. Kłęby dymu unosiły się do ciemnych chmur, a trzask ognia tłumił krzyki umierających.

Łowcy rozciągnęli się na ziemi, osmoleni od ognia, wyczerpani. Uzbrojone Yilanè, z którymi walczyli, zginęły lub zostały odpędzone przez ogień. Walka się skończyła, skończyła się wojna, lecz byli zbyt zmęczeni, by teraz to zrozumieć. Tylko Kerrick i Herilak, choć zmęczeni, stojąc spoglądali na morze płomieni.

— Czy ktoś ocaleje? — spytał Herilak, opierając się ciężko na włóczni.

— Nie wiem, to możliwe.

— Trzeba je zabić.

— Tak, chyba tak.

Zniszczenie Alpèasaku wywołało w Kerricku nagłe mdłości. Powodowany zemstą, zabił nie tylko Yilanè — zginęło także wspaniałe miasto. Pamiętał, z jaką radością je poznawał, jak rozmawiał z samcami w hanalè, jak przyglądał się zwierzętom na pastwiskach. Nie ma już tego, przepadło. Gdyby dało się zabić Yilanè, lecz ocalić miasto, dokonałby tego. Było to jednak niemożliwe. Zginęły Yilanè, a z nimi Alpèasak.