Hastila zatrzymał się i uniósł rękę, nakazując milczenie. Potem przyłożył dłoń do ucha i wskazał na zagłębienie w rozciągających się przed nimi wydmach. Kerrick słuchał uważnie, ale słyszał jedynie szum odległego przyboju. Gdy ten osłabł na chwilę, dobiegł go wyraźnie inny dźwięk, ciche trzaski spoza wydmy. Hastila uniósł włócznię i bezszelestnie ruszył. Kerrick czuł, jak mocno bije mu serce, gdy podążał za ogromnym łowcą, poruszając się jak tylko mógł najciszej. Trzaski były teraz głośniejsze.
Gdy doszli do stóp wydmy, poczuli słodki, mdlący zapach gnijącego mięsa. Składali tara, daleko od obozowiska, resztki sprawionej zwierzyny. Trzaskające dźwięki były już dużo głośniejsze, towarzyszyło im bzykanie niezliczonych much. Hastila dał znak Kerrickowi, by się zatrzymał, sam wdrapał się na zbocze i wyjrzał ostrożnie na drugą stronę. Cofnął się i zwrócił ku chłopcu wykrzywioną wstrętem twarz, po czym kiwnął na niego. Gdy ten znalazł się pod grzbietem wydmy, łowca ujął włócznię jak do rzucania i kazał Kerrickowi uczynić to samo. Co tam było? Jakie zwierzę podeszli? Kerricka przepełniły na równi strach i ciekawość. Skoczył w przód.
Na głośny krzyk Hastili trzy stworzenia uniosły głowy, przez chwilę zamarły bez ruchu zaskoczone jego nagłym pojawieniem się. Ramię łowcy śmignęło w dół, wyrzucając włócznię, która trafiła najbliższe zwierzę między tylne nogi. Upadło i rzucało się, głośno skomląc. Pozostałe uciekły, sycząc ze strachu, przebierając długimi nogami, wyciągając szyje i ogony.
Kerrick nie ruszał się, stojąc nadal z uniesioną wysoko włócznią, zesztywniały ze strachu. Murgu. Jeden z nich zdychał, chwytając włócznię ostrymi pazurami nóg. Bardzo przypominał maraga, którego zranił w morzu. Otwarty pysk. Ostre zęby. Coś koszmarnego.
Hastila nie patrzył na chłopca, nie zauważył jego przerażenia. Zbyt pochłaniała go nienawiść. Murgu. Jakże były mu wstrętne. Padlinojad, ze śladami krwi na głowie i szyi, kłapał słabo zębami w jego stronę. Łowca kopnął go w bok i stanął mu na karku, wyciągając włócznię. Zwierzę było pokryte łuskami i zielonymi plamami na jasnoszarym cielsku, było duże jak człowiek, choć z głową nie większą niż pięść. Pchnięte ponownie włócznią, zadrżało i zdechło. Hastila odegnał chmarę much od twarzy, wyszedł z jamy. Kerrick opuścił włócznię i starał się powstrzymać drżenie. Hastila dostrzegł to, położył dłoń na ramieniu chłopca.
— Nie bój się ich. Przy całej swej wielkości są tchórzami, padlinojadami, plugastwem. Nienawidź ich — ale się nie bój. Pamiętaj zawsze, czym są. Gdy Ermanpadar stworzył Tanu z rzecznego mułu, stworzył także jelenie i inne zwierzęta, by Tanu mogli na nie polować. Położył je na trawie obok gór, gdzie jest czysty śnieg i świeża woda. Ale potem rozejrzał się i zobaczył pustkowie na południu. Był już jednak zmęczony, rzeka została daleko, nie wrócił więc do niej, lecz wykopał zielony szlam z bagna. Z niego uczynił murgu, tak iż po dziś dzień są zielone. Nadają się tylko do zabijania, by mogły powrócić do bagna, z którego powstały.
Mówiąc to, Hastila wbił włócznię w piasek i obracając nią usuwał resztki krwi maraga. Uspokoiło go to. Strach opuszczał Kerricka. Marag zdechł, pozostałe uciekły. Niedługo zostawią ten brzeg i powrócą do sammadu.
— Teraz pokażę ci, jak podkradać się do zwierzyny — powiedział Hastila. — Te murgu były zajęte jedzeniem, inaczej by cię usłyszały — hałasowałeś jak drapiący się po zboczu mastodont.
— Byłem cicho — bronił się Kerrick. — Wiem, jak chodzić. Kiedyś podszedłem wiewiórkę tak blisko, że znajdowała się zaledwie na wyciągnięcie włóczni…
— Wiewiórka to najgłupsze zwierzę, a długozęby są najsprytniejsze. Sarna nie jest sprytna, ale słyszy najlepiej ze wszystkich. Teraz zostanę tu, na piasku, a ty pójdziesz dalej brzegiem do wysokiej trawy. Potem podejdziesz mnie cicho, bo mam uszy sarny.
Kerrick chętnie pobiegł zboczem przez mokrą trawę, potem padł i odczołgał się od obozowiska. Skradał się długo, potem znów zawrócił w stronę oceanu, by zajść łowcę od tyłu. Harówka nie na wiele się zdała, bo gdy w końcu dotarł na szczyt wzgórza, Hastila już tam na niego czekał.
— Musisz zawsze uważnie spojrzeć pod nogi, zanim zrobisz krok — powiedział łowca. — Ruszaj się posuwiście, a nie stąpaj. Rozchylaj trawę, a nie przedzieraj się przez nią. Spróbuj jeszcze raz.
Hastila zszedł na skraj wody, by zmyć w falach pozostałe ślady krwi maraga. Kerrick ponownie wspiął się po stoku i zatrzymał na górze by odetchnąć.
— Tym razem nie słyszałeś mnie — zawołał, potrząsając wyzywająco włócznią.
Hastila machnął ręką i opuścił włócznię. Coś ciemnego wynurzyło się za nim z przyboju. Kerrick przeraźliwym wrzaskiem ostrzegł go i Hastila odwrócił się z nastawioną włócznią. Rozległ się krótki dźwięk, przypominający trzask łamanej grubej gałęzi. Łowca wypuścił włócznię, złapał się za brzuch i upadł twarzą w wodę. Mokre łapy chwyciły go i zniknął wśród spienionych fal.
Kerrick z krzykiem biegł do obozowiska. Amahast i Ogatyr wyskoczyli naprzeciw. Dysząc opowiadał, co się stało, i prowadził wzdłuż brzegu do miejsca, gdzie zginął Hastila.
Piasek był pusty, podobnie jak ocean. Amahast pochylił się, podniósł z wody długą włócznię łowcy, potem znów przyjrzał się morzu.
— Nie dostrzegłeś, jak to wyglądało?
— Tylko jego łapy, ręce — chłopiec szczękał zębami. — Wysunęły się z morza.
— Ich kolor?
— Nie widziałem. Mokre, chyba zielone. Czy mogły być zielone, ojcze?
— Mogły być wszystkim — odparł ponuro Amahast. — Są tu najróżniejsze murgu. Nie będziemy się już rozdzielać, zawsze któryś będzie czuwał w czasie snu pozostałych. Jak najszybciej wracamy do sammadu. W tych południowych wodach jest tylko śmierć.
ROZDZIAŁ VI
Alaktenkèalaktèkan olkeset esetakolesnta* tsuntesnalak tsuntensilak satasat.
To, co dzieje się teraz i po teraz, tak długo nie ma znaczenia, póki, jutro-jutra jest takie samo, jak wczoraj-wczoraj.
Ucichł sztorm i minął deszcz; ziemia parowała teraz w cieple palącego słońca. Vaintè stała w cieniu uschłego drzewa przypatrując się, jak robotnice starannie sadzą ziarna w równych rządkach. Vanalpè osobiście zaznaczyła je na ziemi, a teraz wolno podchodziła do Vaintè, dysząc w upale szeroko otwartymi ustami.
— Czy coś zagraża wzrostowi sadzonek? — spytała Vaintè, gdy Vanalpè stanęła obok niej w cieniu. Ta, nie mogąc wydobyć słowa, zaprzeczyła gestem.
— Jedynie w czasie wzrostu cierni, a trwa to tylko jakieś osiemdziesiąt dni. Niektóre zwierzęta będą je skubały, dopóki ciernie nie zaczną wydzielać trucizny. Przeżuwaczy odstraszą gorzkim smakiem, a mniejsze zwierzęta zabiją.
— Czy to twoja nowa odmiana? — spytała Vaintè, wychodząc na słońce.
— Tak. Rozwinięto ją w Inegban*, tak iż mogłyśmy zabrać ze sobą sadzonki. Przywykłyśmy już tak do cierniowych żywopłotów wokół miejskich pól, iż zapominamy, że nie są tam od jaja czasu. Kiedyś je sadzono, kiedyś były małe, dopóki nie urosły wzwyż i wzdłuż. Teraz rosnące nad starymi nowe gałęzie tworzą barierę nie do przejścia. Ale nowy żywopłot dla nowego miasta wymaga nowej koncepcji. — Mówiła swobodniej, przestała już dyszeć. — Opracowany przeze mnie nowy żywopłot cierniowy zdąży urosnąć i go zastąpić.