Выбрать главу

— Odetnijcie głowę i przynieście mi oczyszczoną czaszkę. Odsyłając Etdeerg, Vaintè skinęła na Vanalpè. Zostawiając grupę, w której rozmawiała, znawczyni biologii podeszła.

— Zamelduj mi o nowej plaży — nakazała Vaintè.

— Prawie ukończona, eistao. Teren oczyszczony, cierniowa bariera jest wysoka, rafa koralowa rośnie dobrze — zważywszy na tak krótki czas.

— Cudownie. Możemy więc zająć się nowymi narodzinami. Narodzinami, które zatrą w pamięci mord na starej plaży.

Vanalpè skinęła głową, nie mogła jednak powstrzymać się od wyrażenia wątpliwości.

— Plaża jest gotowa, lecz mimo to niebezpieczna.

— Ciągle ten sam problem?

— W końcu zostanie rozwiązany. Współpracuję ze Stallan i doszłyśmy do wniosku, że zbliżamy się do rozwiązania. Bestie będą zniszczone.

— Muszą być zniszczone. Samce będą bezpieczne. To, co się stało, nigdy się nie powtórzy.

Ponury nastrój mijał, gdy Vaintè, rozmawiając z innymi mieszkankami zagłębiała się w niezliczone problemy nowego miasta. Cały czas myślała jednak o łowczyni Stallan. Gdy Stallan nie pojawiła się, skinęła na fargi i kazała jej odnaleźć łowczynię. Zbliżało się już południe, gdy ta odnalazła Vaintè spoczywającą w cieniu listowia.

— Przynoszę dobre wiadomości, Eistao. Plaża wkrótce będzie bezpieczna.

— Jeśli to prawda, skończy się hańba miasta.

— Koniec też z aligatorami. Znalazłam miejsce ich rozmnażania. Kazałam fargi przynieść tu wszystkie jaja, złapać wszystkie młode. Są bardzo smaczne.

— Jadłam je, to prawda. Będziesz je więc hodowała wraz z innymi stadami mięsnymi?

— Nie, są na to zbyt groźne. Buduje się dla nich specjalne zagrody w pobliżu rzeki.

— Bardzo dobrze. A co zrobimy z dorosłymi?

— Za duże, by złapać w sidła — zabijemy. To strata dobrego mięsa, ale nie mamy innego wyjścia. Z pomocą nocnych łodzi podejdziemy je, nim ożywią się rano i zabijemy na miejscu.

— Pokaż mi, gdzie się rozmnażają. Chcę sama to zobaczyć.

Vaintè była już dostatecznie długo w ambesed. Coraz większy upał powodował, że wszystkie jej rozmówczynie drętwiały i drzemały w cieniu. Sama nie chciała odpoczywać; miała za dużo roboty.

Grupa fargi szła w ślad za nimi, gdy powoli zbliżały się do brzegu. Nawet pod drzewami było gorąco, kilka razy zanurzyły się w sadzawkach wykopanych dla ochłody wzdłuż ścieżki. Większość mijanego bagniska nie została jeszcze oczyszczona. Pokrywała je gęstwa krzewów i cuchnących roślin, w których rojno było od małych, tnących owadów. Wreszcie dotarły do piaszczystego brzegu otoczonego gęstymi zaroślami. Rosła tam wysoka trawa, małe palmy i dziwne, płaskie rośliny, uzbrojone w niezmiernie długie igły. Ląd Gendasi* różnił się bardzo od znanego im świata. Wypełniało go wiele nowych, nie widzianych dotąd rzeczy, których należało się strzec.

Przed nimi była rzeka o powolnym, głębokim nurcie. Leżące w niej łodzie były właśnie karmione przez doglądające je fargi. Krew spływała z drobnych ust, w które fargi wpychały kęsy czerwonego mięsa.

— Aligatorów — wyjaśniła Stallan. — To lepsze, niżby się miało marnować. Łodzie są tak dobrze karmione, że chyba gotowe do rozrodu.

— To trochę je wygłodźcie. Potrzebne są wszystkie w stanie gotowości.

Wzdłuż brzegów rzeki rosło mnóstwo drzew, gęsto i bujnie. Były wśród nich szare, o grubych pniach, a tuż obok wysokie, zielone, o drobnych igłach, jak również jeszcze wyższe, czerwone, z korzeniami rozchodzącymi się łukowato we wszystkie strony. Ziemię między drzewami zaścielały purpurowe i różowe kwiaty; jeszcze więcej kwiatów wyrastało z gałęzi. Wielkie, różnobarwne kielichy. Dżungla tętniła życiem. W jej głębinach darły się ptaki, a po pniach pełzały pokryte czerwonymi pasami ślimaki.

— To bogata ziemia — powiedziała Vaintè.

— Entoban* musiał kiedyś też być taki — powiedziała Stallan, szeroko rozwartymi nozdrzami wciągając powietrze. — Zanim miasta się rozrosły, zajmując cały ląd od oceanu do oceanu.

— Myślisz, że naprawdę tak wyglądał? — Vaintè z trudem dopuszczała do siebie tę nową myśl. — Trudno to pojąć. Zawsze uważało się, iż miasta były tam od jaja czasu.

— Nieraz rozmawiałam o tym z Vanalpè. Wyjaśniała mi, że to, co widzimy na tym nowym lądzie, Gendasi*, mogłybyśmy równie dobrze bardzo dawno temu ujrzeć w Entoban*. Zanim Yilanè wyhodowały miasta.

— Masz rację. Skoro my wznosimy tu nasze miasta, to musiał być czas, kiedy istniało tylko jedno miasto. Budzi to niepokojącą myśl, że kiedyś miast nie było wcale. Czy to możliwe?

— Nie wiem. Musisz porozmawiać o tym z Vanalpè. Jest mistrzynią w takich powodujących ból głowy rozważaniach.

— Masz rację. Zapytam ją. — Uprzytomniła sobie, że fargi zbytnio się do nich zbliżyły, starając się, z otwartymi ustami, zrozumieć rozmowę. Gestem zniecierpliwienia Vaintè odesłała je do tyłu.

Zbliżały się do terenów rozrodczych aligatorów. Brzegi oczyszczono już z wielkich stworzeń. Niedobitki były czujne, zanurzały się pod wodę i znikały z oczu, zanim łódź podpłynęła. Jako ostatnie uciekły samice. Te prymitywne i nierozumne zwierzęta opiekowały się swymi jajami i młodymi. Łodzie skierowano do brzegu, na którym pracowała w słońcu brygada fargi. Wylądowały obok nich i Vaintè zwróciła się do nadzorczym, Zhekakot, obserwującej fargi spod dużego drzewa.

— Opowiedz mi o waszej pracy.

— Robimy wielkie postępy, eistao. Wysłano do miasta dwie łodzie jaj. Łapiemy wszystkie młode. Są bardzo głupie i łatwo je schwytać.

Nachyliła się nad pobliską zagrodą, szybko wyciągnęła rękę i wyprostowała się, z dala od siebie trzymając za ogon małego aligatora. Skręcał się sycząc, próbując ugryźć drobnymi ząbkami.

Vaintè skinęła głową.

— Dobrze, bardzo dobrze. Usunie to zagrożenie i napełni nasze żołądki. Chciałabym, aby wszystkie nasze kłopoty znalazły takie rozwiązanie.

Zwróciła się do Stallan.

— Czy są też inne tereny rozrodcze?

— Nie ma żadnych. Stąd aż do miasta. Gdy oczyścimy ten, ruszymy w górę rzeki i na moczary. Potrwa to długo, ale musi być zrobione.

— Dobrze. Nim wrócimy do miasta, przyjrzyjmy się jeszcze nowym terenom.

— Muszę wracać do innych łowczyń, Eistao. Zhekakot pokaże ci drogę, jeśli pozwolisz.

— Zgoda — odpowiedziała Vaintè.

Powietrze stało się duszne i gorące, wiatr ucichł niemal całkowicie. Łodzie wpełzły do wody, a Vaintè zauważyła, że niebo przybrało dziwny, żółty odcień, jakiego nigdy dotąd nie widziała. Nawet pogoda była inna w tej części świata. Gdy płynęły z prądem, wiatr począł się wzmagać, ale zmienił kierunek i dął im teraz w plecy. Vaintè odwróciła się i ujrzała na horyzoncie ciemną kreskę. Wskazała na nią.

— Zhekakot, co to może znaczyć?

— Nie wiem. Jakieś chmury. Nigdy czegoś takiego nie widziałam.

Czarne chmury zbliżały się z niewiarygodną szybkością. Przed chwilą były tylko plamką nad drzewami, teraz wznosiły się, przesłaniając niebo. Wraz z nimi nadszedł wiatr. Uderzył nagle, jak pięścią w łodzie, zakołysał nimi i jedną przewrócił.

Krzyki urwały się, gdy wszystkie pasażerki wpadły do lekko wzburzonej wody. Łódź zanurkowała, plusnęła i zdołała się wyprostować, podczas gdy Yilanè rozproszyły się na wszystkie strony, chcąc uniknąć zderzenia z łodzią. Żadna nie ucierpiała, z wielkim trudem zostały wyciągnięte ze wzburzonej wody i umieszczone na innych łodziach. Dawno temu wyszły z oceanów swej młodości i słabo pływały. Vaintè wykrzykiwała rozkazy, aż jedna z odważniejszych fargi, pragnąca zdobyć wyższą pozycję nawet za cenę grożącego jej zranienia, podpłynęła do nadal szalejącej łodzi i zdołała się na nią wdrapać. Krzyknęła na nią ostro, kopnęła w czułe miejsce i w końcu zdołała ją opanować.