Zróżnicowane też były pasące się stada. Przybywające z Inegban* uruketo przywoziło za każdym razem zapłodnione jaja lub nowo narodzone młode. Najbardziej bezbronne gatunki trzymano na polach bliskich środka miasta, na nowych dorastały uruktuby i onetsensasty. Owe uzbrojone — lecz łagodne — wszystkożerne pasły się teraz beztrosko i bezpiecznie na skraju dżungli. były już dwa razy większe od mamutów i ciągle rosły. Wielkie rogi i chronione pancerzami boki chroniły je przed wszelkimi niebezpieczeństwami.
Vaintè była zadowolona z osiągnięć. Wchodząc codziennie do ambesed, była przekonana, iż nie natrafi na żadne problemy, którym by nie sprostała. Tego jednak ranka miała niewyraźne przeczucie, że stało się coś złego. Zbliżała się do niej pośpiesznie fargi odpychając brutalnie inne, co wskazywało na wagę przynoszonych przez nią wieści.
— Eistao, uruketo wróciło. Byłam na łodzi rybackiej, sama je widziałam. …
Szorstkim gestem Vaintè uciszyła grupę mieszkanek, potem kiwnęła na kilka wybranych.
— Spotkamy się na nabrzeżu. Ciekawa jestem wiadomości z Inegban*.
Schodziła ścieżką w powadze i milczeniu, otoczona przyjaciółkami i pomocnicami, z tyłu ciągnęła się czereda fargi. Choć w Alpèasaku nigdy nie było zimno, o tej wilgotnej porze roku często padało i jak wiele innych szła w płaszczu, który zarówno grzał, jak i chronił przed mżącym kapuśniaczkiem.
Zakończone pazurami płaskie łapy eisekola pogłębiły rzekę i przyległy port. Ładunek uruketo musiał już być przeładowywany na łodzie, bo ogromne zwierzę mogło teraz dopłynąć do brzegu. Właśnie wynurzało się z zalewanego deszczem oceanu, gdy Vaintè przybyła ze swym orszakiem nad basen. Kierująca portem nadzorowała fargi układające na podwodnej półce świeże ryby dla nakarmienia uruketo. Tępawe stworzenie przyjęło ten dar, ustawiając się w pozycji umożliwiającej zacumowanie go w basenie. Vaintè z zadowoleniem obserwowała przebieg tej operacji. Dobre miasto było sprawnym miastem. Przeniosła wzrok z ogromnego, czarnego cielska na płetwę, z której Erafnaiś kierowała przybijaniem.
Obok dowódczym stała Malsas‹.
Vaintè zesztywniała na jej widok, bo zupełnie zapomniała o istnieniu innej eistai. Teraz pamięć powracała, przejmując bólem dotkliwszym niż ciosy noża.
Malsas‹, eistaa Inegban*. Dla niej wzniesiono to miasto. Miała tu przyprowadzić swój lud po jego ukończeniu i rządzić zamiast Vaintè. Malsas‹, wyprostowana i czujna, z pożądaniem władzy w oczach. Nie była chora ani stara. Będzie eistaą Alpèasaku.
Vaintè nie ruszała się nadal, by nie zdradzić swych myśli, gdy Malsas‹ z towarzyszkami i pomocnicami wynurzyła się z uruketo i podeszła do niej. Vaintè miała nadzieję, że powitanie zdoła zamaskować jej prawdziwe uczucia.
— Witaj w Gendasi*, Eistao, witaj w Alpèasaku — powiedziała Vaintè, zabarwiając słowa radością i wdzięcznością z powodu przyjazdu.
— Cieszę się, że jestem w Alpèasaku — odpowiedziała Malsas‹ zgodnie z zasadami dobrego wychowania. Ostatnia sylaba słowa „cieszę się” wymagała otwarcia ust z odsłonięciem zębów i Malsas‹ przedłużyła ten gest Wskazywało to dyskretnie na niezadowolenie, dostatecznie zauważalne przez Vaintè, by nie trzeba było tego powtarzać. Osiągnięcia Vaintè zasługiwały na uznanie, lecz można ją było szybko zastąpić. Vaintè przestała myśleć o zazdrości i zdradzie, na chwilę spuściła wzrok, przyjmując ostrzeżenie.
Ta szybka wymiana sygnałów była tak niezauważalna, że uszła uwagi pozostałych Yilanè. Konflikty na tym szczeblu nie powinny ich obchodzić. Malsas‹ odesłała gestem pomocnice i fargi, zanim w drodze do miasta podjęła rozmowę, której nie można było podsłuchać.
— Ubiegła zima była chłodna, a obecna jest jeszcze mroźniejsza. Tegorocznego lata żadne młode ani fargi z Soromset nie starały się o przyjęcie do Inegban*. W najcieplejsze dni wysyłałam grupę łowczyń, by sprawdziły, co się tam dzieje. Miasto zmarło. Soromset już nie istnieje. Zmarło tak jak Ergetpe. Liście drzew są martwe, padlinożerne kruki dziobią kości żyjących tam niegdyś Yilanè. Na plażach i wodach otoczonego lądami morza Isegnet Yilanè zamieszkiwały trzy wielkie miasta…
Zawiesiła głos, a Vaintè dokończyła za nią:
— Ergetpe zmarło z zimna. Soromset było następne. Pozostał tylko Inegban*.
— Pozostał tylko Inegban*, ale każdej zimy mróz podchodzi coraz bliżej. Nasze stada maleją i wkrótce nastąpi głód.
— Alpèasak czeka.
— Będzie czekać aż nadejdzie pora. Teraz najpilniejsze jest zakładanie nowych pól i powiększanie hodowli zwierząt. My z kolei musimy wyhodować dalsze uruketo, niestety, to trwa długo, za późno zaczęłyśmy. Mamy jednak nadzieję, że nowa konstrukcja genetyczna okaże się udana. Będą wprawdzie mniejsze od tego, na którym przybyłam, ale rosną znacznie szybciej. Musimy mieć ich tyle, by przenieść latem całe miasto. Teraz pokaż mi, co zastaniemy po przybyciu do Alpèasaku.
— Zastaniecie to — powiedziała Vaintè, wskazując na pnie, pokryte pnączami ściany i plecionkową podłogę rozciągającego się wokół nich miasta. Deszcz ustał, w słońcu srebrzyły się leżące na liściach kropelki. Malsas‹ sprawiała wrażenie zadowolonej. Vaintè zatoczyła ręką szeroki łuk:
— Za miastem — pola, hodowle pełne różnych zwierząt, cieszących oko i gwarantujących wyżywienie mieszkańców.
Vaintè wydała polecenie uzbrojonym strażniczkom, by szły przed nimi, gdy mijając pasące się na łąkach zwierzęta, zmierzały ku najdalej wysuniętym polom. Zza wysoko sklepionych wałów z grubych pni i cierni dostrzegały gigantyczne postacie uruktubów zrywających zielone liście z drzew pobliskiej dżungli. Nawet z tej odległości mogły słyszeć hurkot wielkich kamieni w ich drugich żołądkach, ułatwiających trawienie i zgniatających ogromne ilości zjadanej przez nie paszy. Malsas‹ w milczeniu podziwiała ten widok. Potem zawróciła w kierunku miasta.
— Dobrze budowałaś, Vaintè — powiedziała, gdy znów znajdowały się wśród innych Yilanè. — Wszystko przemyślałaś dobrze.
Vaintè — dziękując za pochwałę — była szczera. Uznanie dla pracy i pochwała eistai w obecności wszystkich była wyróżnieniem wykluczającym wszelkie myśli o zazdrości czy buncie. Bez wahania poszłaby w tej chwili za Malsas‹ na pewną śmierć. Mieszkanki miasta tłoczyły się wokół nich, słuchały, uczyły się i zapamiętywały. Dopiero gdy przeszły przez otwór w Ścianie Historii, ich rozmowa ponownie stała się poważna, gdyż wszystko w Ścianie przypominało śmierć.
Pomiędzy kręgiem ambesed a kręgiem plaż narodzin stała ciernista Ściana Historii. Wplecione w nią były symboliczne przedmioty obrazujące przeszłość. Czy Yilanè naprawdę kiedyś posługiwały się wielkimi krabami, takimi jak tu przechowywane, trzymały je w oceanach jako broń strzegącą rozrodu samców? Twierdzono, że tak było, choć nie mogło to być prawdą od jaja czasu. Parzące pokrzywy, ciernie, tych na pewno używano w przeszłości, tak jak używa się ich teraz. Ale te skorupy wielkich skorpionów? Nikt o nich niczego nie wiedział, mimo to pradawne skorupy były starannie przechowywane i czczone. Bardzo delikatnie wyjęto je z murów Inegban* i przywieziono tu na znak ciągłości miasta.
Ponieważ ściana ta była również historią życia, przy wejściu, obok plaż, zatknięto zachowane ciała bojowych hèsotsanów. Obok leżały czaszki z wielkimi kłami zabitych przez nie napastników.
Na samym końcu znajdowała się wyblakła na słońcu, kulista czaszka o pustych oczodołach. Otaczały ją groty włóczni i ostre kamienne noże. Malsas‹ stanęła przed nią, okazując ciekawość i prosząc o wyjaśnienia.