— Oto co zrobimy — zaniesiemy ogień do ich drewnianego miasta, które nigdy go nie poznało. Murgu nie używają ognia, nie wiedzą, jakie zniszczenie może spowodować. Pokażemy im to. Podpalimy Alpèasak, spopielimy, zrównamy z ziemią, spalimy każdego maraga w środku, pozostawimy za sobą wyłącznie zgliszcza!
Jego słowa utonęły w dzikim ryku zgody.
Herilak podszedł do ognia, uniósł również płonącą gałąź i wrzeszczał o swym poparciu, choć jego głos ginął w tumulcie. Inni samadarzy zrobili to samo, gdy Kerrick tłumaczył swój plan mandukto. Pojąwszy go, Sanone cofnął się, odczekał, aż ucichnie hałas, po czym podszedł do ogniska. Chwycił płonący kij i wzniósł wysoko.
— To Kadair zrobił dla nas tę dolinę, przyprowadził nas tutaj, gdy wszędzie zalegały ciemności. Potem stworzył dla nas gwiazdy, by niebo nie było puste, następnie umieścił na nim księżyc, by oświetlał nam drogę. Ciągle jednak było za ciemno, by mogły rosnąć rośliny, dlatego umieścił też słonce i odtąd świat stał się taki jak teraz. Mieszkamy w tej dolinie, bo jesteśmy dziećmi Kadaira.
Rozejrzał się powoli po milczących słuchaczach, nabrał powietrza w płuca i wykrzyknął jedno słowo:
— Karognis.
Kobiety Sasku zakryły twarze, a mężczyźni jęknęli głośno, z nienawiścią; Tanu obserwowali ich z ciekawością, choć nie rozumieli. Sanone chodził przy ognisku, mówiąc głośno i rozkazująco.
— Karognis przybył przebrany za te stwory nazywane murgu i one zostały pokonane. Te, które nie zginęły, uciekły. Ale to nie wystarczy. Póki żyją, żyje Karognis, a póki istnieje groźba jego istnienia, nie możemy być bezpieczni. Dlatego Kadair przybył do nas w tym nowo narodzonym mastodoncie, by zdradzić nam sposób pokonania Karognisa. Lud mastodontów zaatakuje i zabije murgu. — Pochylił się nagle, wyciągnął inną płonącą gałąź i okręcił ją nad głową. — Pójdziemy z tobą, Karognis zostanie zniszczony! Będziemy walczyć wraz z wami. Zabójców świętych stworzeń pochłoną płomienie.
Gest jego był dostatecznie wymowny. Słuchacze nie musieli rozumieć słów, by rozległ się wrzask znamionujący poparcie. Zadecydowano o przyszłości. Wszyscy chcieli teraz mówić, było wiele zamieszania, które uspokoił dopiero Herilak.
— Dość! Wiemy, co chcemy uczynić, chciałbym jednak usłyszeć od Kerricka, jak tego dokonamy. Wiem, że długo się nad tym zastanawiał. Niech mówi.
— Powiem wam, jak tego dokonamy — oznajmił Kerrick. — Gdy tylko w górskich przełęczach stopnieją śniegi, przekroczymy je ponownie z wszystkimi sammadami. Może zostaniemy wtedy dostrzeżeni przez murgu, na pewno nas wykryją po drugiej stronie gór. Muszą zobaczyć sammady w ruchu, z kobietami i dziećmi, a nie maszerującą armię Tanu. Muszą nas wykryć. Idąc na zachód, będziemy się spotykać z innymi sammadami, rozłączać i łączyć ponownie, zacierając nasze ślady. Dla murgu wszyscy wyglądamy jednakowo, na pewno zgubią nasz trop. Dopiero potem skierujemy się na brzeg oceanu. Będziemy tam polować i łowić ryby — jak wtedy, gdy rozprawiliśmy się z murgu, które przybyły, by nas zabić. Spostrzegą nas i zastanowią się — uwierzą, że to kolejna pułapka.
Kerrick przez wiele dni próbował przestawić się na sposób myślenia Yilanè, rozumować tak jak one. Jak Vaintè, bo wiedział, że ciągle tam jest, nieustępliwa, że stale będzie prowadzić przeciw niemu fargi, dopóki sama nie zginie. Będzie oczywiście podejrzewała pułapkę, zrobi, co będzie mogła, aby jej uniknąć. Może to uczynić na wiele sposobów, nie ma znaczenia, który wybierze. Gdy uderzy, nie zastanie sammadów.
— Nieważne, w co Uwierzą murgu — powiedział — bo sammady porzucą brzeg, nim napastniczki zdołają nas dosięgnąć. Zostaną tam tylko tak długo, by zdobyć zapasy żywności na zimę. To okaże się łatwe, bo łowców będzie wielu. Rozdzielimy się po wycofaniu i osiągnięciu wzgórz. Sammady ruszą w góry, w śniegach będą bezpieczne. Natomiast polujący na murgu pójdą na południe. Szybko. Zabierzemy tylko trochę jedzenia — resztę upolujemy na drodze. Herilak zna przejścia przez wzgórza, bo przebył je dwukrotnie. Będziemy szli dżunglą tak, jak to łowcy potrafią, może nie zostaniemy spostrzeżeni. Murgu mają jednak wiele oczu i nie możemy liczyć, że podejdziemy nie zauważeni. To nieważne. Nie zdołają nas powstrzymać. Mają tylko kilka łowczyń potrafiących tropić w lesie. Jeśli zaczną nas szukać, zginą. Jeśli poślą oddziały fargi, zginą całe oddziały. Znikniemy w puszczy i poczekamy na właściwą porę. Gdy powieje suchy wiatr, przed nadejściem zimowych deszczy, uderzymy na miasto. Spalimy je i zniszczymy. Oto co uczynimy.
Zostało to postanowione. Jeśli nawet ktoś się sprzeciwiał, to siedział cicho i nie zabierał głosu, bo wszyscy mówiący pragnęli walczyć.
Gdy ognisko przygasło i zakończono naradę, wszyscy rozeszli się do swych namiotów i izb o skalnych ścianch. Armun szła obok Kerricka.
— Musisz to zrobić? — spytała. W jej głosie było przekonanie, że i tak to uczyni. Może dlatego Kerrick nie odpowiedział.
— Nie bądź zbyt odważny, Kerricku. Nie chcę zostać sama na świecie, bez ciebie.
— Ani ja bez ciebie. Trzeba jednak tego dokonać. Ten potwór Vaintè będzie mnie ścigać, póki któreś z nas nie zginie. Zaniosę wojnę do Alpèasaku, by mieć pewność, że to ona padnie. Po jej śmierci, po spaleniu miasta, zniszczeniu Yilanè, będziemy mogli żyć spokojnie. Ale dopiero wtedy. Musisz to zrozumieć. Nie mogę tego nie uczynić.
ROZDZIAŁ XXVIII
Po powrocie do Alpèasaku Vaintè zrozumiała jasno, że straciła łaski Malsas‹, nietrudno też było się domyślić powodów. Vaintè była pierwszą sarn'enoto, jaką miało kiedykolwiek miasto, jej władza przewyższała w czasie wojny potęgę samej eistai. Malsas‹ na to przystała, aprobowała wszystkie przygotowania czynione przez Vaintè. Niełaskę pokazała dopiero po powrocie Yilanè z zachodu.
Przedtem podlegały Vaintè wszystkie zasoby miasta, a nawet zasoby wielkiego kontynentu za morzem. Flota uruketo, którą zawiozła do Alpèasaku obywatelka Inegban*, płynęła wielokrotnie do miast Entoban* z zaproszeniami głoszącymi, że za zachodnim morzem leży nowy świat, że powstało już miasto Alpèasak. Gród ten, rosnący i rozszerzający się w nieznanej dziczy, może wspomóc miasta Entoban*, może wyzwolić je od nadmiaru fargi, zatykających miejskie ulice, zjadających miejskie zapasy. Eistae tych miast z wielką chęcią pozbywały się ciężaru niepożądanych fargi, rade też odwdzięczały się zwierzętami i roślinami, które mogły się przydać w Alpèasaku.
W tym czasie obok modelu Alpèasaku rosła makieta całego Gendasi*. Pierwotnie znano dobrze jedynie wybrzeże na północ od miasta i odtwarzano je na makiecie szczegółowo, podczas gdy wnętrze lądu było puste, z paroma tylko znakami. Zmieniało się to stopniowo, w miarę jak drapieżniki i inne ptaki dostarczały coraz to nowych obrazów kontynentu. Wyćwiczone Yilanè przekładały jego dwuwymiarowość na góry, rzeki, doliny i puszcze, dopóki model nie urósł w najdrobniejszych szczegółach. Na zachód od Alpèasaku rozciągało się ciepłe morze z zielonym wybrzeżem. Szerokie rzeki wpadały do niego z bogatego lądu, czekającego na wykorzystanie. Gdyby oczywiście nie ustuzou.
Ich niepokojąca obecność pomniejszała walory odkrywanych ziem. Zajmowały je niemal wyłącznie na północy, położenie ich hord zaznaczano starannie na modelu. Hordy te oznaczono cienką, przerywaną linią, rozciągającą się od oceanu do wysokich gór, tuż na południe od lodu i śniegu. We właściwym czasie zostaną wytropione i wybite. Gdy któraś z hord kierowała się na południe, Vaintè zabierała fargi na nowych uruktopach i tarakastach, odnajdywała ustuzou, zabijała i przeganiała do krainy lodu. Z każdym takim zwycięstwem rósł szacunek dla Vaintè. Musiała nastąpić rzeczywiście wielka porażka, skoro straciła wszelkie łaski.