Выбрать главу

Terry Pratchett

Nacja

O tym, jak Imo stworzył świat w czasach, kiedy wszystko wyglądało inaczej i księżyc nie był taki sam

Imo wybrał się pewnego dnia na ryby, ale nie było morza. Nie było niczego prócz Imo. Splunął więc w dłonie, potarł nimi i ulepił kulkę morza. Potem stworzył ryby, te były jednak głupie i leniwe. Wziął więc dusze kilku delfinów, które przynajmniej nauczyły się mówić, zmieszał je z gliną, ugniótł w dłoniach, aż zmieniły kształt i stały się ludźmi. Ludzie byli mądrzy, ale nie byli w stanie pływać cały dzień, Imo wykopał więc więcej gliny, ugniótł ją, a potem wypalił w ognisku swego rybackiego obozowiska. W ten sposób powstał ląd.

Niebawem ludzie zapełnili wszystkie lądy i zgłodnieli, Imo wziął więc cząstkę nocy, ugniótł ją i ulepił Locahę, boga śmierci.

Wciąż jednak Imo nie był zadowolony, rzekł więc: Jestem jak dziecko bawiące się w piasku. Ten świat jest niedoskonały. Nie miałem żadnego planu. Wszystko jest nie tak, jak trzeba. Ugniotę świat w dłoniach raz jeszcze i ulepię lepszy.

Locaha powiedział jednak: Glina wyschła. Ludzie zginą.

Imo uniósł się gniewem i zapytał: Kim jesteś, żeby mi się przeciwstawiać?

I Locaha odpowiedział: Jestem cząstką ciebie, tak jak wszystko inne. Proponuję ci więc: Oddaj mi świat śmiertelny, a potem pójdź i stwórz drugi, lepszy. Będę tu rządzić sprawiedliwie. Kiedy człowiek umrze, zamienię go w delfina i pozostanie nim do czasu, aż znowu się narodzi. A kiedy znajdę istotę, która się starała, żeby być czymś więcej niż tylko gliną, z jakiej została ulepiona, i która dodała chwały temu nędznemu światu, będąc jego częścią, wówczas otworzę jej drzwi do twojego idealnego świata i nie będzie już istotą związaną okowami czasu, nosić bowiem będzie na sobie gwiazdy.

Imo uznał, że pomysł jest dobry, w końcu mowa była o jego własnym dziele, oddalił się więc, żeby stworzyć nowy świat na niebie. Zanim jednak to nastąpiło i żeby nie wszystko poszło po myśli Locahy, dmuchnął w dłonie i stworzył innych bogów, żeby ludzie, choć umierają, czynili to we właściwym czasie.

I dlatego rodzimy się w wodzie, nie zabijamy delfinów i spoglądamy w stronę gwiazd.

Rozdział 1

Zaraza

Śnieg sypał tak mocno, że w powietrzu tworzyły się kruche kulki, które topniały, gdy tylko lądowały głucho na koniach stojących wzdłuż nabrzeża. Była czwarta nad ranem, port dopiero się budził i kapitan Samson nigdy nie widział w doku takiej krzątaniny. Ładunek dosłownie wyfruwał ze statku; dźwigi robiły wszystko, co w ich mocy, żeby jak najszybciej wyładować towar. Statek już cuchnął środkiem odkażającym, smród był niemożliwy. Każdego, kto wchodził na pokład, zlewano tym płynem tak obficie, że aż wychlapywał mu się z butów. I jakby tego było jeszcze mało, niektórzy, ciapiąc butami, wkraczali na pokład z ciężkimi metalowymi puszkami sprayu, które opluwały wszystko różową kwaśną mgiełką.

A kapitan nic nie mógł na to poradzić. Agent armatora czekał na nabrzeżu z rozkazami w ręku. Kapitan Samson nie zamierzał jednak się poddawać.

— Naprawdę myśli pan, panie Blezzard, że można się od nas zarazić? — rzucił szczekliwym głosem do mężczyzny na nabrzeżu. — Mogę pana zapewnić…

— Z tego, co wiemy, kapitanie, nie zarażacie, ale tutaj chodzi o wasze dobro — agent krzyknął przez olbrzymi megafon — i muszę raz jeszcze ostrzec pana i pańskich ludzi, żebyście nie opuszczali statku!

— Ależ panie Blezzard, my mamy rodziny!

— Istotnie, ale wszyscy znajdują się pod dobrą opieką. Proszę mi wierzyć, kapitanie, wasze rodziny mają dużo szczęścia i was też ono nie opuści, jeśli będziecie słuchać rozkazów. O świcie musicie wracać do Port Mercia. To sprawa najwyższej wagi.

— Niemożliwe! Przecież to drugi koniec świata! Wróciliśmy zaledwie parę godzin temu! Mamy za mało żywności i wody!

— Wypłyniecie o świcie i na kanale czeka was rendez-vous z Dziewicą z Liverpoolu po niedawnym rejsie z San Francisco. Przedstawiciele kompanii już są na jej pokładzie. Wyekwipują was we wszystko, czego będziecie potrzebować. Ogołocą tamten statek do cna, żeby tylko was dobrze zaopatrzyć na drogę!

Kapitan pokręcił głową.

— Nie podoba nam się to, panie Blezzard. Pańskie żądania… są nie do przyjęcia. Ja… na Boga, człowieku, potrzebuję większych gwarancji niż kilka słów wykrzyczanych przez metalową tubę!

— Myślę, że ja będę wystarczającą gwarancją, kapitanie. Mam pańskie zezwolenie na wejście na pokład?

Kapitan znal ten głos.

Był to głos Boga albo kogoś pierwszego po nim. Ale chociaż rozpoznawał głos, miał problemy z rozpoznaniem mówcy stojącego na końcu trapu. A to dlatego, że był on przyodziany w coś w rodzaju klatki dla ptaków. Przynajmniej tak to wyglądało na pierwszy rzut oka. Przyjrzawszy się lepiej, kapitan dostrzegł, że jest to metalowa konstrukcja, bardzo misterna, otoczona cienką siatką. Osoba znajdująca się wewnątrz kroczyła w rozedrganej chmurze środka odkażającego.

— Sir Geoffrey? — chciał się upewnić kapitan, gdy mężczyzna sunął powoli po lśniącym trapie.

— W rzeczy samej, kapitanie. Przepraszam za ten strój. Nazywany jest skafandrem życia… z oczywistych powodów. Stanowi niezbędną ochronę. Rosyjska grypa okazała się groźniejsza, niż ktokolwiek przypuszczał! Mniemamy, że najgorsze już minęło, ale zaraza zebrała straszliwe żniwo… we wszystkich sferach. Wszystkich, kapitanie. Proszę mi wierzyć.

Coś w sposobie, w jaki prezes wypowiedział słowo „wszystkich”, sprawiło, że kapitana zmroziło.

— Rozumiem, że Jego Królewska Mość jest… nie jest… — Przerwał, nie mogąc wydusić z siebie reszty pytania.

— Nie tylko Jego Królewska Mość, kapitanie. Powiedziałem już: „groźniejsza, niż ktokolwiek przypuszczał” — przypomniał sir Geoffrey, gdy czerwony płyn odkażający skapywał ze skafandra życia i tworzył na pokładzie kałuże podobne do krwi. — Proszę mnie wysłuchać. Kraj nasz nie pogrążył się w całkowitym chaosie tylko dzięki temu, że większość ludzi nie wyściubia nosa z domu. Jako prezes naszej linii żeglugowej rozkazuję panu, a jako stary przyjaciel błagam: Dla dobra Imperium pędź pan jak najszybciej do Port Mercia i odnajdź gubernatora. Wtedy… Ach, nadchodzą pańscy pasażerowie. Tędy, panowie.

Na nabrzeżu pośród krzątaniny zatrzymały się następne dwa powozy. Na trap weszło pięć zasłoniętych postaci, które wtaszczyły na pokład wielkie pudła.

— Kim pan jest? — zapytał kapitan najbliżej stojącego mężczyznę, który odparł:

— Nie musi pan tego wiedzieć, kapitanie.

— O, doprawdy? — Kapitan Samson odwrócił się do sir Geoffrey’a, rozpościerając ręce w geście protestu. — Panie prezesie, do jasnej cholery, przepraszam za wyrażenie, czyż nie służyłem naszej linii wiernie przez ponad trzydzieści pięć lat? Jestem kapitanem Ptaszynki czy nie? Kapitan musi znać swój statek i wiedzieć, co zabiera na pokład! Nie pozwolę, by trzymano mnie w nieświadomości! Jeśli nie można mi zaufać, w takim razie schodzę z pokładu! W tej chwili!

— Niechże się pan tak nie żołądkuje, kapitanie — poprosił sir Geoffrey. Zwrócił się do przywódcy nowo przybyłych. — Panie Black, o lojalności kapitana jestem całkowicie przekonany.

— Tak, popełniłem nietakt. Proszę mi wybaczyć, kapitanie — rzekł pan Black — ale musimy w trybie natychmiastowym zarekwirować pański statek, stąd niestety ten deficyt dobrych manier.

— Jesteście z rządu? — burknął kapitan.