Выбрать главу

Blokader głównego rdzenia kierowania ogniem wszczepiony na stałe. Odbiornika jak na razie nie udało mi się znaleźć.

– Jesteś wspaniałym specjalistą, Andriej – raczej wykrztusił, niż powiedział, admirał. – Bardzo się cieszę, że wziąłem cię do załogi.

– Mistrzostwa nie da się przepić – zauważył niewesoło technik. – Proszę patrzeć dalej, Oleg Igoriewicz.

– Dalej już nie warto – uśmiechnął się ironicznie Raszyn. Wiedział dobrze, że przez główny rdzeń sterowania ogniem przechodziła większa część pomiarów telemetrycznych pokładu ogniowego. W tym również te rozkazy, które sterują działami z jądrowym farszem. Wielkimi impulsowymi laserami rozpuszczającymi w ognistej plwocinie fightery i smażącymi destroyery. Gdyby miał takie działa na „von Reyu” dziesięć lat temu, za cholerę nie nurkowałby w Jowisza, udając łódź podwodną.

Niezależny inicjujący układ awaryjnego dławienia stosu. Odbiornika też na razie nie znalazłem.

Admirał opadł na oparcie i skrzyżował ręce na piersi. To koniec. Statek flagowy Grupy F już do niego nie należał. Wystarczy, że ktoś, kto miał dość władzy i woli, by wszczepić w system statku te urządzenia, wciśnie przycisk i „Paul Atrydes” stanie się kupą metalu, która nie będzie w stanie ani walczyć, ani nawet sensownie lecieć. Będzie mógł tylko odstrzelić moduły awaryjne i pozwolić załodze wylądować. A tam, na dole, przyszykują im już powitanie…

Raszyn wyciągnął rękę i Werner włożył mu w palce kawałek grafitu. Admirał odwrócił szmatkę, wyrysował w rogu pytajnik, po czym oddał zaimprowizowany ołówek i papier technikowi.

– Co do interesujących pana punktów – powiedział ten obojętnym tonem – to będę potrzebował około miesiąca. Pierwszą rzecz uda mi się załatwić może w tydzień, co do dwu pozostałych, będę musiał pogłówkować.

Jeśli się nie wyrobię, urządzimy pożar na pokładzie technicznym i uruchomimy zestaw awaryjny – napisał i podał szmatę dowódcy.

Reakcja Raszyna nieco zdziwiła astronautę – kiedy admirał przeczytał te słowa, zmiął raport i wcisnął go do utylizatora. Technik rzucił się ratować szmatkę, ale było na to za późno. Dowódca popatrzył na niego i pokręcił palcem przy skroni. Werner rozłożył ręce.

– Ta-ak… – powiedział Raszyn. – No to cóż, Andriej, wykonałeś niezłą robotę. Mam nadzieję, że z resztą uporasz się w podanych terminach. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się tak poważnych problemów. Ale miło słyszeć, że damy sobie radę z ich usunięciem bez pomocy z zewnątrz.

– Mam przecież pięciu ludzi – przypomniał mu technik.

Admirał natychmiast pogroził mu pięścią i Andrew skinął głową ze zrozumieniem.

– Dobra – rzucił Raszyn. – Dziękuję w imieniu służby. Są pytania?

– Nie mam, sir. – Werner zerknął na sufit, potem wyraziście dźgnął palcem w stronę utylizatora, gdzie zniknęła szmata, i tym samym palcem pogroził dowódcy.

Pewnie pytania były, ale technik wolał zachować je dla siebie. Widział, jak admirał wystraszył się, kiedy przeczytał o pożarze. Nawet na łodzi podwodnej coś takiego jest mniej niebezpieczne niż na statku kosmicznym. Wolał więc nie wyprowadzać Raszyna z równowagi.

Dowódca prychnął, po czym rozpiął klapę na piersi speckostiumu, demonstrując śnieżnobiały podkoszulek. Werner machnął ręką: nie trzeba, i wstał.

– Proszę o pozwolenie odejścia – powiedział.

– Pozwalam ci wpadać o dowolnej porze – rzekł admirał. – I nie zapomnij, że ZDO Borowski ma ci okazywać wszelką pomoc w zakresie, jaki go dotyczy. Na razie, Andriej.

– Do widzenia. – Technik puścił oko do Raszyna i wyszedł na korytarz.

Dowódca odwrócił się razem z fotelem, wystukał rozkaz na zamku sejfu, wsunął doń rękę i chwycił butelkę samogonu… tak jak tonący chwyta koło ratunkowe.

* * *

Odrzucając duchową spuściznę przodków jako tę rzecz, która się nie sprawdziła i omal nie doprowadziła do zniszczenia Ziemi, ludzkość nie pogrzebała dobrych technicznych pomysłów. Dlatego też „Skoczek” był skonstruowany na zasadzie rosyjskiej matrioszki i mógł sobie pozwolić na taki komfort jak sztuczna grawitacja kosztem wirowania jednej z powłok. Inżynierowie preferowaliby pewnie jakieś mniej skomplikowane rozwiązanie problemu – im prostsza budowa statku, tym mniejsza awaryjność. Grawigenerator, lekki i kompaktowy, pasowałby do schematu cruisera serii 100 znakomicie. Niestety, w chwili kiedy stępka „Paula Atrydy” legła na pochylni, takie generatory jeszcze nie istniały. Statek był napędzany tradycyjnie, jądrowo, a rozkazy z mostka bojowego szły nie do jakichś dziwacznych zakrzywiaczy przestrzeni, a do zwyczajnych laserów impulsowych. Tak więc jedyną rewolucyjną innowacją różniącą go od innych okrętów Grupy F był falliczny rysunek na dnie basenu rekreacyjnego.

Oczywiście wszyscy doświadczali krótkotrwałej nieważkości w drodze od śluz cumowniczych do strefy roboczej, ale kompensowały ją elektromagnesy w podeszwach mundurowych butów. Poza tym namagnesowana podłoga znakomicie zbierała niczyje żelastwo. Pełną nieważkość uważano za zbyt nieobliczalną siłę, by można było pozwolić jej rządzić na okręcie wojennym. Jako przykład Raszyn często przytaczał anegdotę o tym, jak pięćset lat temu rosyjscy kosmonauci szukali na swojej mikroskopijnej stacji klucza do śrub, żeby zamknąć pokrywę śluzy i móc polecieć do domu. Klucz oczywiście był na uwięzi i teoretycznie nie mógł się nigdzie zgubić, ale wziął i wyparował. Mniej więcej po dobie poszukiwań zobaczyli jakiś sznurek, pociągnęli za niego i wyciągnęli klucz spod pokrywy na pulpicie zasilania, zamocowanej specjalnie po to, by nic metalowego nie mogło się dostać do wewnątrz.

Admirał wspominał też, jak w młodości wpadł na pomysł, żeby na „von Reyu” zarządzić trening w warunkach nieważkości. Na szczęście wystarczyło mu rozumu, by nie wyłączać strefy roboczej – widocznie przeczuwał efekt. Raszyn jedynie wyprowadził ludzi, by polatali sobie w centralnym rdzeniu. Wszyscy wrócili obrzygani, a rdzeń długo był przedmuchiwany sprężonym powietrzem z dużą dawką emulsji dezynfekującej.

A więc życie na „Skoczku” toczyło się w całkowitej zgodzie z ziemską fizyką. Dlatego piątego dnia przebywania wśród załogi okrętu flagowego porucznikowi Wernerowi udało się dosłownie zwalić na głowę kapitan-porucznik Kendall.

Według czasu pokładowego był już późny wieczór. Ive właśnie wyszła spod prysznica i kierowała się do swojej kajuty – różowy szlafroczek na gołe ciałko, głowa owinięta ręcznikiem, spojrzenie rozmarzone, humor wyśmienity, wszystkie odruchy wyzerowane. Nagle nad jej głową coś zaskrzypiało przeciągle i w czasie kiedy Candy zastanawiała się, co też to może znaczyć, z sufitu spadł grad nakrętek. Następnie coś lekkiego i plastikowego uderzyło ją w głowę. W tym momencie Ive podniosła wzrok i jednocześnie osiemdziesiąt kilo żywej wagi runęło na nią, emitując na dodatek niezrozumiałe francuskie przekleństwo.

– Tysięczne sorki, pani kapitan – wymamrotał Andrew, odpełzając od niej na czworakach. – Nawet nie wiem, co mam powiedzieć. Nic się pani nie stało? Czy nie za bardzo panią… ten… tego…

Candy usiadła, oparła się o ścianę i podniosła ręcznik.

– Odwróć się! – rozkazała, od nowa wiążąc go na głowie.

– Nie chciałem – wyjaśnił Werner, patrząc w górę. – Wypadł panel. Jakiś mądrala wcale go nie zamocował. Pełzam sobie, nikogo nie ruszam… Naprawdę nie uderzyłem pani?

– A ty żyjesz? – zapytała Ive.