Выбрать главу

– Chyba tak – Andrew wstał i pochylił się nad kapitan-porucznik. Był ubrany w roboczą bluzę z podwiniętymi do łokci rękawami, Candy dojrzała też długą, krętą bliznę na lewym przedramieniu. Miał szczupłe ramiona, takież nadgarstki i długie, ładne palce. Podniósł Ive z podłogi z łatwością, jakby była puszkiem.

– Gdzie się tego nabawiłeś? – zapytała, wskazując oczami szramę. – Na „von Reyu”?

– Tak. Ale to nie było nic heroicznego. Trauma zawodowa. Pełzałem po magistrali jak dzisiaj i zaczepiłem…

– Aha – skinęła głową, ale nie uwierzyła. Spojrzała mu w oczy i odwróciła wzrok. Werner nie był szczególnie wielkim mężczyzną, ale w tej chwili wydawał jej się po prostu olbrzymem. Silnym i niezawodnym. Otaczał ją sobą, bronił i ciągle jeszcze delikatnie trzymał za ramiona. Widać było, że podobało mu się, że tak sobie stoją. Obok siebie. I pożerał ją oczami.

– Naprawdę nie uderzyłem pani? – zapytał znowu.

– Naprawdę – wykrztusiła Ive, zastanawiając się, czy pocałuje ją teraz, zaraz, czy górę weźmie wstyd i odłoży to na później. Nigdy wcześniej nie pragnęła, by pocałował ją mężczyzna, z którym rozmawia ledwie drugi raz w życiu. W czasie relaksu na dole zdarzały jej się pijackie przygody z zupełnie obcymi facetami, ale tu wszyscy byli astronautami, swoi ludzie, czyści duchem i ciałem, jak podłoga na „Skoczku” niemal sterylni. Tyle że Werner, chociaż też astronauta, nie zaliczał się do grona swoich chłopaków. Jednocześnie działał na nią tak, że nie miała wcale ochoty na jakieś prymitywne kuszenia ciałem czy ruchem. Raczej wolała skromnie spuścić wzrok, opuścić ręce i mieć nadzieję, że jest wystarczająco ponętna… Ive drgnęła, z trudem opanowała się i znowu popatrzyła Wernerowi w oczy, tym razem prosto i odważnie.

– Kim ty jesteś? – zapytała.

Odsunął się nieco i odruchowo skrzyżował ręce na piersi.

– Nazywam się Andrew Werner – powiedział z lekkim uśmiechem. – Wiek trzydzieści sześć, wzrost sto osiemdziesiąt, waga siedemdziesiąt dziewięć. Mam kilka państwowych odznaczeń. Jestem niezłym technikiem. Skromnym i nieśmiałym człowiekiem. Może nawet przesadnie nieśmiałym…

– Widzę – potwierdziła Candy. – Ale kim jesteś? Co tu robisz?

– Spadam na głowy pięknym kobietom.

– Nie rób sobie jaj… Andy.

– Ale naprawdę, pani jest piękną kobietą, pani kapitan. W każdym razie moim zdaniem.

– Zwłaszcza teraz. – Ivetta odruchowo poprawiła na głowie turban z ręcznika. – Nie chcesz odpowiedzieć?

– Żałuję, ale nie mam nic do powiedzenia – rzekł Andrew delikatnie, niemal czule. – Pani mnie bierze za kogoś innego… Za jakiegoś bohatera. Z romansidła. A ja po prostu zwaliłem się pani na głowę. Najpierw się przestraszyłem, a teraz… Nawet nie wiem, co odczuwam. Chyba radość. Tęskniłem za panią przecież…

– Jeśli nie możesz mówić do mnie ty, to przejdźmy na angielski – zaproponowała. – Czy może u was, Rosjan, należy najpierw wypić bruderszaft?

Werner wyraźnie się zawstydził. To było czarujące.

– Nie wiem, jak to rozwiązują Rosjanie – powiedział. – Ale wypić z panią… z tobą mogę w każdej chwili.

– Czy może hamuje cię to – nie ustawała – że mam wyższy stopień?

– Tfu! – Andrew udał, że spluwa przez lewe ramię, a kiedy jego twarz znowu była przed jej oczami, znikło z niej skrępowanie, a pojawił się zaraźliwy uśmiech. – Nic mnie nie hamuje! Po prostu odkąd cię zobaczyłem, myślę tylko o tobie.

– Nnoo! – pochwaliła go Ive, mocno trzasnęła w ramię i odwróciwszy się plecami, królewskim krokiem odpłynęła korytarzem.

Technik z zachwytem patrzył za kapitan-porucznik.

* * *

Adiutant kontradmirała Tyłka uginał się pod ciężarem ogromnego kufra ze sprzętem.

– Dobry! – Odetchnął, upuszczając go na podłogę. – Wszystko jak w zamówieniu. Z gorącym pozdrowieniem od szefa.

– Coś mi się wydaje, że on cię nie lubi, Issiah – powiedział Raszyn. – Nie oszczędza cię.

– Co prawda, to prawda – zgodził się adiutant, otwierając wieko i wyciągając z kufra przezroczysty cylinder z burą cieczą.

– Naczynie na stół, technika do kąta! – zarządził Essex, pojawiwszy się w progu. – Witaj, Aleks. Gdzie szklanki?

– Tu są szklanki, nie denerwuj się. Może rzeczywiście zabierz ze stołu tę skrzynię, Issiah.

– Zaraz – powiedział adiutant, włożył ręce do kufra i zaczął manipulować dźwigniami układu zakłócania. – Nie wszystko naraz. Niech tylko włączę maszynę.

– Aj! – skrzywił się Raszyn. Jego zęby przeszył prąd i nieprzyjemnie łupnęło go w krzyżu. Issiah włączył coś w kufrze. – Nie szalej!

– Skoro sami nie potraficie… – zrzędził adiutant, wpatrując się w aparaturę i krzywiąc twarz. – Przepraszam. Cały ten dupersznyt trzyma się na słowo honoru… Moment.

Essex otarł łzy i usiadł naprzeciwko Raszyna.

– No ile? – zapytał z niezadowoleniem. – Długo jeszcze będziesz nas katował?

– Zaraz! – obraził się Issiah. – Czy ja jestem technikiem? Ja w ogóle w całej tej elektronice ni dudu…

– No właśnie, do du-du to ci wychodzi – zauważył admirał. – Zaraz mi zęby wylecą. Niezadowolony adiutant Tyłka przekręcił coś w kufrze i wypełniająca kajutę elektryczność rozmyła się. Układ zakłócania w końcu zaczął działać.

– Już – powiedział Issiah, wyjmując czarne pudełko i podając je Raszynowi. – Niech pan lepiej umieści zagłuszacz gdzie trzeba.

– Wiesz co, zbezczelniałeś! – powiedział z zachwytem w głosie admirał, ale zagłuszacz wziął, odsunął na bok butelkę i szklanki, wlazł na stół. Sięgnął kratki, pod którą umieszczony był głośnik łączności pokładowej, i przykleił pudełko do sufitu obok niej.

– Dobrze?

– Bardziej w lewo. Jeszcze. O, dobrze! Dziękuję.

– Ależ nie ma za co. Proszę wpadać. – Raszyn zeskoczył ze stołu i usiadł w fotelu. – Jak tam dzieci, Issiah?

– Rosną – westchnął zapytany. – Chcą pieniędzy. Ja im mówię: Po co wam tyle? Co wy je żrecie? A one: Me, wsadzamy sobie w dupę…

– A czego oczekiwałeś? – zdziwił się admirał. – Rodzina, przyjacielu, to maszyna do mielenia forsy…

– Słuchajcie no, wy tam, Żydzi! – eksplodował Essex. – Może ja sobie już pójdę, co? Może dacie sobie radę beze mnie?!

– Nie, Phil – westchnął Raszyn. – Niestety, bez ciebie nie da rady. Jak tam, Issiah? Możemy już rozmawiać od serca?

– Yhy – skinął głową adiutant. Demonstracyjnie stękając, poderwał kufer ze stołu i postawił w kącie. – Proszę o pozwolenie odejścia.

– Spadaj stąd! – ryknął Tyłek.

– Jest pan wolny, kapitanie Meyer – oświadczył wielkodusznie Raszyn. – Medal wyślemy na adres domowy.

– Wolę mamonę – stwierdził Issiah i wyszedł.

– No to, Aleks, polewaj! – zarządził Essex. – Na zdarowje!

– Na zdarowje! – skinął głową admirał.

Przez kilka minut dowództwo Grupy F siedziało w nabożnym milczeniu, smakując trunek.

– Trucizna – orzekł w końcu Raszyn. – Berbelucha.

– Według mnie racja – zgodził się Tyłek. – No, ale po coś mnie wezwał? I po co to utajnienie?

– Ten okręt nie należy już do mnie – oświadczył admirał.

– To znaczy? – zaniepokoił się Essex.

– Łączność pokładowa pracuje jako mikrofon, zbiera wszystko – wyjaśnił Raszyn. – Każdy pierd z mojego kibla jest zakonotowany przez jakąś sukę na dole.

– Też mi odkrycie! – powiedział Tyłek z widoczną ulgą. – U mnie na „Gordonie” jest to samo.