Walewski wyłonił się zza samochodów i ruszył w moją stronę. Wyglądał na faceta, który okradł właśnie bezdomnego i musi to uczcić. Jego marynarka i spodnie wołały o żelazko, krawat wpadł w anoreksję, a rozczłapane buty upodobniły się do pizzy na cieniutkim cieście.
– Dowiedziałem się, że policja jest na tropie gangu porywaczy młodych dziewcząt – zaczął obiecująco. Z trudem łapał oddech. Tylko patrzeć, jak któregoś dnia poprosi o podwyżkę na respirator.
– Tylko jednego? – wyrwało mi się, ale Walewski nie zwrócił na to uwagi.
– To nie jest zwyczajny gang – kontynuował. – Chodzi o dziewczyny, które nie trafiają do burdeli. Tak by się rzecz miała z grubsza.
– Nie rozumiem. – Teraz byłem naprawdę ciekawy. – Gang porywa dziewczyny, które nie trafiają do burdeli? Ani u nas, ani w Europie? – Walewski przytaknął skinieniem głowy. – To co się z nimi dzieje?
– Na tym właśnie polega problem – westchnął. – Nikt tego nie wie. Kumple z wydziału powiedzieli mi w zaufaniu, że znaleźli faceta ze zdjęciem jednej z porwanych dziewczyn…
– Co powiedział?
– Nic, bo to trup – odparł spokojnie Walewski. – Miał to zdjęcie w kieszeni. Policja znalazła gościa w śmieciach za miastem. Dostał dwa uderzenia nożem w serce. Żadnych śladów walki, siniaków, zadrapań, podartego ubrania… Musiał znać mordercę i nie spodziewał się, że tamten go zaatakuje. Na komendzie uważają, że to jeden z porywaczy. Ustalili, że nazywał się Adam Rokicki. Mieszkaniec Warszawy, student jakiejś prywatnej uczelni, nienotowany. Z wywiadu wiadomo, że nie sprawiał kłopotów i wszyscy bardzo go lubili.
Tak bardzo, że z tej sympatii pogilgotali go stalowym ostrzem w serce, pomyślałem. A swoją drogą, ciekawe, w jaki sposób chłopak zdobył zdjęcie.
– Kiedy ta dziewczyna zaginęła? – zapytałem, udając, że nie widzę, jak mój współpracownik przełyka z pragnienia ślinę. Poorana zmarszczkami twarz nosiła ślady wielu namiętności. Walewski już nie pił, ale przełknięcie nadal miał imponujące.
– Cztery miesiące temu – odpowiedział. – Beata Góraj z Gdańska… Nadal jej szukają, ale na mój nos już chyba jest po ptakach. Panienka prawdopodobnie nie żyje.
– Dlaczego policja uważa, że to gang?
– Nie powiedzieli mi tego. – Walewski zapalił papierosa, a jego oczy odzyskały młodzieńczy blask. – Obejrzałem zdjęcia kilkudziesięciu zaginionych dziewczyn i wybrałem najładniejsze. Takich panienek się nie zapomina… W żadnym burdelu w Polsce ich nie widziano, żaden sutener i handlarz żywym towarem o nich nie słyszał, nie zapamiętał żaden klient. Nie ma mowy, żeby je zapomnieli. To naprawdę górna półka, szefie. Bez bajeru.
Ktoś na nas zatrąbił i uprzejmie zeszliśmy na bok. Dobry parking charakteryzuje się tym, że jest gdzie odskoczyć, kiedy jedzie samochód. Przez sekundę miałem wrażenie, że jesteśmy śledzeni. Zbagatelizowałem to, uznając, że odezwała się we mnie trauma dziennikarska. Walewski podrapał się w czoło, jakby chciał mi jeszcze coś powiedzieć. Kiwnąłem głową i na zachętę dorzuciłem przeciągłe mruknięcie.
– Na tym zdjęciu dziewczyna stoi przed jakimś klubem – odezwał się w końcu. – Nie bardzo rozpoznaję to miejsce, ale na pewno tam byłem…
– Mamy to zdjęcie? – Było to jedno z najmądrzejszych pytań, jakie kiedykolwiek zadałem, bo Walewski sięgnął do kieszeni i wyjął kartkę. Zdjęcie zostało skserowane, ale było dość wyraźne, chociaż czarno-białe. Popatrzyłem na starego inspektora z szacunkiem. Kiepełę nadal miał nie od parady. Dziewczyna na zdjęciu rzeczywiście mogła rywalizować o pracę w najlepszej agencji modelek. Na sam widok chciało się człowiekowi ślubu, ślubu i jeszcze raz ślubu. Wychodziła z jakiegoś klubu. Za nią widać było drzwi, dwie dziewczyny w towarzystwie starszego pana rozpiętego aż do pępka i bramkarza. W tle rysowało się coś jeszcze.
– To nocny klub – stwierdziłem, nie patrząc na Walewskiego.
– Gdzie? – Inspektor załapał, o co chodzi, ale – niestety – nic mu to nie mówiło. Trzeba było nieboraka wspomóc.
– Niedaleko placu Defilad – wyjaśniłem. W mojej głowie zaczynało się coś układać. Nareszcie było za co złapać. – Tam zrobiono to zdjęcie. Niech pan pogada z barmanami, bramkarzami i kim trzeba. Potrzebuję czegoś charakterystycznego. Może kogoś zapamiętali…
Walewski skinął głową i po prostu odszedł. Musiałem przyznać, że niektórzy ludzie starej daty naprawdę umieli się komunikować. Teraz przyszła kolej na mnie. W dyskotece, gdzie bawiła się zaginiona Nana Radwan, znajdował się barman, który nawet nie przypuszczał, jak przyjemnie sobie za chwilę ze mną pogada. Zanim odjechałem z parkingu, raz jeszcze obrzuciłem wzrokiem pobliską restaurację, nie powiem, drogą jak F-16. Bawcie się beze mnie, tacy owacy, pomyślałem zawistnie i odjechałem.
Po drodze odwiedziłem cmentarz przy Powązkowskiej. Grób pani Ryfki przypomniał mi, że sprawy toczą się szybko i zanim się człowiek obejrzy, mrożą go w lodówce jak szampan. Zaczął padać deszcz, ale nie ruszyłem się z miejsca. Przypomniałem sobie niezwykłą żywotność starej sędzi i zaczęło mi jej brakować. Ponownie miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi, ale kiedy się rozejrzałem, nikogo nie zauważyłem. Pani Ryfka pewnie już dawno wywęszyłaby szpicla, ale ja byłem z innego pokolenia i zauważałem tylko duże rzeczy: Pałac Kultury, Zamek Królewski i budynki telewizji przy Woronicza. W końcu poczułem, że efekt cieplarniany to prawda, i zasłaniając twarz przed ciepłymi kroplami deszczu, pobiegłem do samochodu.
Na Mokotowskej przy stoliku na piętrze zamówiłem sushi. Jeśli ktokolwiek wie, o czym mówię, to zestaw jednodeskowy mógł wyleczyć człowieka nawet z chorób dziedzicznych. Egzotyczny sos, zielony chrzan i cienkie płatki żółtego i czerwonego imbiru sprawiły, że Wyspy Kurylskie stały mi się bliższe od własnej rodziny. Nie zamówiłem śliwkowego wina, ale dobrze wiedziałem, co tracę. W zamian wypiłem zieloną herbatę, obrzucając sennym wzrokiem przechodniów. Oj, nadawałem się teraz do roboty jak chłop po żniwach. Jednak trzeba było się zbierać. W moim mieszkaniu dostosowałem się do wymagań współczesności – wykąpałem się, nasmarowałem jedwabnym olejkiem, nastroszyłem włosy przy pomocy żelu, założyłem buty, na widok których bramkarze przed klubami całowali klienta w rękę, do tego dorzuciłem koszulę, jaką kupiłem dzięki „Playboyowi”, i marynarkę w kolorze Etny w trakcie wybuchu. Wyglądałem jak zszyte razem wszystkie kolorowe magazyny dla panów. Tak przynajmniej się czułem. Do tego dochodziła moja twarz: ogolona nowymi ostrzami, posmarowana balsamem i polana najnowszym zapachem męskich perfum. Wygiąłem się kilka razy przed lustrem jak do zdjęcia, napiąłem mięśnie, wypróbowałem magnetyzm spojrzenia, po czym wyszedłem na ulicę. Zanim dotarłem do samochodu, o mało nie zadeptałem kilku przechodniów. Owionęła ich świeżość, jaka ode mnie biła, i próbowali rzucić mi się pod nogi. Domyślałem się, że omdlewali, ponieważ byli w szoku. Nie wierzyli, że człowiek może żyć aż tak higienicznie. Wystarczał im jeden dezodorant na rok, szczoteczka do zębów na całe życie i strzyżenie, gdy zamieniali się w spaniela.