Выбрать главу

Kiedy Toni uznał, że właz został dostatecznie zamaskowany, odrzucił łopatę i wyszedł z kotłowni. Zamknął za sobą drzwi, schował klucz pod wycieraczkę i umył ręce pod kranem zamontowanym w garażu. Popatrzył na siebie krytycznie, poprawił ubranie, pokiwał głową, a potem wsiadł do samochodu. Jeśli ktokolwiek myślał, że nocny napad na jedną z jego agencji towarzyskich przestraszył go, był w błędzie. Toni nigdy się nie bał – na tym właśnie polegała tajemnica jego sukcesu. Ryzykował i zawsze miał szczęście. Tak jak tej nocy.

Od najwcześniejszych lat rzucał się na większych od siebie i często wygrywał. Nikt całkowicie normalny nie ryzykował konfliktu z dzieckiem, które nie poddawało się żadnym rygorom. Niektórzy podejrzewali nawet, że Toni, wówczas jeszcze znany wyłącznie jako Jerzy Tank, pozbywał się swoich wrogów w wyjątkowo podstępny sposób. Takich przykładów było wiele. Kiedyś nauczyciel, który wytargał go w szkole za uszy, przewrócił się po wyjściu z własnego mieszkania i ze wstrząsem mózgu wylądował w szpitalu. Okazało się, że przed jego drzwiami znajdowała się duża plama oleju. Innym razem wychowawczyni Toniego z domu dziecka spadła ze schodów i połamała sobie obie ręce. Ktoś zepchnął ją z nich nocą, gdy szła do ubikacji. Niektórzy łączyli to nieśmiało z zakazem wychodzenia na podwórko, jaki kilka dni wcześniej otrzymał Toni. Niejasna była też śmierć koleżanki, która nie chciała spotykać się z Tonim w ostatniej klasie liceum. Została znaleziona w piwnicy domu dziecka z głową roztrzaskaną metalową rurką. Nikt jednak nigdy nie udowodnił chłopakowi udziału w tych tragediach. Jerzy Tank był zbyt sprytny i zdolny, by dać się złapać. Dostawał dobre stopnie i bez trudu dostał się na studia. W normalnym świecie to właśnie liczyło się najbardziej, a Jerzy Tank, noszący pseudonim Toni, dobrze o tym wiedział.

Rozdział 20

Dlaczego tego gnoja jeszcze nikt nie złapał? – zapytałem, popijając kawę w moim biurze. – Policja zna jego zdjęcie, pokazały je media… Tak trudno namierzyć faceta, którego każdy widział?

Walewski, który wyciągnął mnie z łóżka o siódmej rano, siorbnął duży łyk kawy i rozparł się wygodniej w fotelu. Wyglądał gorzej niż zwykle – blady, pomarszczony, siny pod oczami, na dodatek w ubraniu pomiętym jak bibuła.

– Przebiera się, maskuje, zmienia dokumenty – wyjaśnił zmęczonym głosem były policjant. – Dobra charakteryzacja i papiery mogą gościa ukryć na całe życie.

– Skąd policja wiedziała, gdzie przetrzymują Nanę? – zapytałem, choć dobrze wiedziałem, jaka będzie odpowiedź. Prawdę mówiąc, byłem wściekły i chciałem usłyszeć coś przekonującego.

– Ja im powiedziałem – przyznał się Walewski i zapalił papierosa. Palił najtańsze papierosy, co oznaczało, że każdy normalny człowiek mógł przez niego wylądować na toksykologii. – Musiałem, bo inaczej miałby szef kłopoty. Zatajenie i utrudnianie śledztwa…

– No i pańscy koledzy spisali się – przerwałem z irytacją. Niby go rozumiałem, ale nadal odczuwałem złość. W końcu chodziło o forsę, która ustawiała człowieka w kolejce do dziedziczenia Pałacu Buckingham.

– Nie jest źle – Walewski wypuścił kłąb dymu w stronę sufitu. – Zabili dwóch sutenerów, uratowali trzy dziewczyny i dowiedzieli się, że Nana Radwan tam była…

– Ale jej nie znaleźli – wtrąciłem. – A teraz dziewczyna może już ziemię gryzie. No i nie wiadomo, którędy wyszła.

– Chłopaki znajdą to wyjście. Niech się szef nie martwi. – Głos mojego współpracownika-kabla zabrzmiał wyjątkowo kojąco. Jeszcze ze dwie takie akcje i ten policyjny nygus zostanie spowiednikiem. – Ważne, że on tam był i ją ze sobą zabrał. Dziewczyna żyje i na razie nikt nie chce jej zabić. Szukamy dalej, szefie. Będzie dobrze…

Oj, platfusie, pocieszasz mnie, żyjesz z mojej krwawicy, ale służysz innemu panu. Ciekawe, do czego nas to doprowadzi. W sekretariacie rozległ się dźwięk otwieranych drzwi i pojawiła się Susan. Mimo wczesnej pory wyglądała lepiej od pięćdziesięcioletniej starki. Spódnica i żakiet były wzorowo opięte, bluzkę wykonano z materiału, w którego skład na pewno wchodziły hormony, a buty, nie powiem, ceną mogły rywalizować z porcelanowymi zębami. Pomachała mi i usiadła przy swoim biurku.

– Mam bułka i szynka – zawołała na tyle głośno, że Walewski też usłyszał.

– Można by coś zjeść. – Mój współpracownik był niezwykle bezpośredni. Nie ma to jak najeść się na krzywy ryj. Chwilę potem Susan postawiła przed nami talerzyki z chrupiącymi bułkami. Gotów byłem się założyć, że w całej Warszawie nikt nie trenował w ten sposób łakomstwa. Susan usiadła przy nas i wbiła swoje kształtne ząbki w jedną z bułek.

– Dzisiaj będę miał informacje o bilingach…

– A co z Radwanem? – poruszyłem najbardziej drażliwy temat. – Miał go pan śledzić, a skończyło się na wycyckaniu policji. Ptaszek spokojnie odjechał i wrócił do domku.

– Nie można było przewidzieć, że zatrzyma się koło bramy, postoi chwilę i odjedzie – Walewski posmutniał. Jego psi charakter cierpiał i domagał się gnata do gryzienia. – Był sprytny i mógł coś zwąchać.

– Na pewno pana zauważył – dopiekłem żarłokowi do żywego. Właśnie wgryzał się w drugą bułkę i w ten sposób musiałem zadowolić się jedną.

– Nie wiem, jak to możliwe, ale coś tu śmierdzi – przytaknął. W tym momencie zadzwonił jego telefon. Spojrzał na numer i rozpromienił się. Ktoś coś powiedział, a po chwili dowiedzieliśmy się, że mamy jeszcze jeden kłopot.

– Chcieli zdjąć Radwana za dziecięcą pornografię, ale komputer był czysty – poinformował mnie Walewski. – Ktoś wyjął stację dysków i zamienił na nową…

– Czyli nie można niczego odtworzyć, tak? – upewniłem się niezupełnie spokojnie. Wielkimi krokami szedł do mnie morderczy wujek Afekt. Zanosiło się na to, że za jakieś pięć minut zacznę przegryzać ludziom gardła.

– Ano nie można – potwierdził filozoficznie Walewski.

– No i co z tego wynika? – zapytałem i podszedłem do okna. Dym z papierosa już nas prawie uwędził, mimo to postanowiłem wytrwać. Pewni ludzie byli niereformowalni, a ja niestety nie mogłem zrezygnować ze współpracy z nimi. Kimś takim był właśnie postkomunistyczny policjant, w istocie zwykły burak, Walewski. Susan patrzyła na nas z pogodnym wyrazem twarzy i od czasu do czasu poprawiała swoją fryzurę. Nadmienię, że od tego poprawiania łatwo można było zajść w ciążę.

– Mamy kreta – stwierdził sucho były policjant.

– Przecież to pan o wszystkim powiedział policji – zaznaczyłem skrupulatnie, jakbym był notariuszem.

– No właśnie. Albo u nich, albo u Radwana jest kret – przyznał i zgasił papierosa. Nie w popielniczce, o nie, zrobił to w doniczce z jedynym kwiatkiem, jaki stał na parapecie w moim biurze. Udałem, że tego nie zauważyłem, ale w sensie naszych relacji: pracownik – pracodawca, sprawa była rozwojowa. Prostaka nie tłumaczył nawet odruch.

– A u nas? – łypnąłem na niego krzywo. Susan też podniosła brwi.

– To możliwe – zgodził się. – Na przykład pani Susan może być kretem…

– Nie rozumiem – przerwała Susan. Widać było, że Walewski ją zdenerwował i gotowa była pozwać go przed Trybunał Europejski.

– Pan Walewski uważa, że być może donosiłaś Radwanowi – wyjaśniłem ze ściśniętym gardłem. Gdyby to była prawda, depresja mogłaby mówić do mnie „tato”.