Rozdział 21
Trzy dni później, kiedy za oknami pojawił się pierwszy śnieg, sytuacja skomplikowała się bardziej, niż przed drugą wojną światową. Wstałem właśnie z łóżka po udanym pocałunku z Susan, gdy usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Byliśmy w moim mieszkaniu, zatem pofatygowałem się osobiście do wejścia. Nie muszę podkreślać, że narzuciłem na siebie szlafrok. Najciszej jak umiałem, podkradłem się do drzwi i zerknąłem przez wizjer. Walewski kiwał mi ręką w twarz, jakby wiedział, że właśnie go oglądam. Otworzyłem z irytacją. Instynkt podpowiadał mi, że dobrze zrobiłem. Mój współpracownik wszedł do środka, mruknąwszy na powitanie coś, co przypominało warknięcie bulteriera. Od razu zagłębił się w moim ulubionym fotelu i sięgnął po papierosy. Dopiero kiedy zobaczył ruch mojego palca wskazującego, schował paczkę do kieszeni kurtki. Czapkę z daszkiem położył na stoliku i wymownie popatrzył na drzwi mojej sypialni. Chyba zwąchał płeć przeciwną, bo z uznaniem pokiwał głową.
– Coś się stało? – przerwałem milczenie. Zanosiło się, że facet zostanie do obiadu.
– Radwan dostał napisany na komputerze list od porywacza – odpowiedział Walewski. – Do aresztu, żeby było jasne. Gnój żąda miliona euro za uwolnienie dziewczyny.
– Namierzyli go?
– List? – Było to pytanie z gatunku: „czy ja wyglądam na idiotę”. No i kłaniał się w pas pan Alzheimer.
– Nie, porywacza – wyjaśniłem cierpliwie.
– Nic nie mają – westchnął. – Radwana właśnie wypuścili. Ma dostarczyć pieniądze jutro o osiemnastej.
– Gdzie?
– Tamten zadzwoni i mu powie – odpowiedział Walewski. Woda z jego butów spływała wprost na mój puszysty jasny dywan, a pieniędzy na pralnię jak nie widziałem, tak nie widziałem.
– Policja kogoś podejrzewa? – zapytałem na wszelki wypadek. Walewski pokręcił przecząco głową. Cały czas łypał na drzwi mojej sypialni. Niby nic, a wyczuwało się w powietrzu hormony. Stałem koło okna, oparty o parapet i grzałem sobie siedzenie kaloryferem. Wtedy Walewski odebrał telefon, po którym w ciągu kilku minut znaleźliśmy się w moim subaru. Zadzwonił jeden z policjantów i nieoficjalnie poinformował, że są na tropie porywacza. Oniemiałem. Takie przełomy w śledztwie znałem do tej pory tylko z filmów. Jednak sprawy nie zbagatelizowałem. Okazało się, że właśnie szykowano obławę w okolicach Złotych Tarasów – do akcji wkraczało kilkunastu tajniaków. Porywacz zadzwonił i kazał dostarczyć pieniądze do jednego ze sklepów. Podał nawet nazwisko sprzedawcy. Gotówka miała być dostarczona w metalowej walizce z szyfrowym zamkiem. Kazał też Radwanowi natychmiast oddzwonić z telefonu stacjonarnego najbliższego sąsiada i osobiście potwierdzić, że wszystko jest jasne. Najwyraźniej chciał przeczołgać tatusia.
Zaparkowałem przed Pałacem Kultury, płacąc za tę przyjemność sporą forsę. Dochodziła dziesiąta, a ja jeszcze nie jadłem śniadania, co w moim wieku nie powinno się zdarzyć. Szedłem za Walewskim, a moje nozdrza atakował zatęchły zapach jego kurtki. On chyba nic nie czuł. Obejrzeliśmy sobie sklep, w którym Radwan miał zostawić pieniądze, po czym rozstaliśmy się na mniej więcej godzinę. Ja poszedłem na górę zjeść śniadanie w jednym z barków, a mój współpracownik został, żeby obserwować sklep. Wyglądało na to, że dobry policjant był po śniadaniu niezależnie od pory dnia.
Podgrzana bułka z serem i kawa ze śmietanką uspokoiły mnie. Zjadłem i obserwowałem mijających mnie ludzi. Niektórzy dopiero zapowiadali się na obywateli świadomych dziedzictwa narodowego, a inni najwyraźniej chcieli trafić kiedyś do więzienia, bo ubierali się za drogo i za wesoło, co nie podobało się urzędnikom państwowym. Zastanawiałem się, w jaki sposób porywacz zamierzał odebrać okup i zniknąć. Od czasu do czasu wydawało mi się, że rozpoznaję policyjnych tajniaków, ale pewności nie miałem. Klienci też chyba niczego nie zauważyli, bo szli przed siebie z wysoko podniesionymi głowami, zapatrzeni w wystawy i dobrobyt. Kiedy już zaczynałem się niepokoić o życie Walewskiego, dostałem sms z wiadomością, że Radwan zostawił pieniądze u jednego ze sprzedawców. Wstałem pospiesznie, położyłem parę monet na stoliku i poszedłem w stronę sklepu. W końcu chodziło o moją przyszłość.
Było kilka minut po jedenastej. Tłum coraz bardziej gęstniał. Siedzieliśmy z Walewskim przy stoliku w pobliskiej kawiarni i obserwowaliśmy wejście do sklepu. Stefan Radwan odjechał, zostawiając życie córki w rękach policji. Na mnie już prawdopodobnie przestał liczyć, bo nawet nie zadzwonił.
– Był z ochroniarzem? – zapytałem, popijając coca-colę z lodem. Wierzyłem, że wyglądam na faceta, który właśnie zleca hydraulikowi przykręcenie złotego kranu w ubikacji. Martwił mnie tylko mój niekompletny strój – w pośpiechu nie zdążyłem założyć skarpetek, co o tej porze roku na pewno zwracało uwagę.
– Był, jak zawsze – potwierdził Walewski. – Z szefem swojej ochrony. Obaj zostawili forsę w sklepie i wyszli.
– Tak po prostu? – zdziwiłem się, bo nie chodziło przecież o sto dolarów. Coś mi tu nie grało. – Może kogoś tu zostawili?
– Chyba nie – zaprzeczył Walewski. – Wiedzą, że policja ma sklep na oku. Nas też już zauważyli…
Pobyt w kawiarni przedłużał się. Kelnerka już po raz piąty podawała nam kawę i wyglądała na taką, co to wie o nas wszystko. A miała bestia nie więcej niż dwadzieścia lat. Rzucała w naszą stronę wzrokiem zbyt często, żebym tego nie zauważył. Dwa razy się do niej uśmiechnąłem, ale odpowiedziała mi czymś w rodzaju modlitwy za moją duszę. Wal się, gówniaro, pomyślałem z irytacją i przestałem być miły. Z teorii wiedziałem, że najtrudniejsze w pracy prywatnego detektywa jest czekanie. Teraz w praktyce dowiadywałem się, że samo czekanie może być jeszcze gorsze od teorii czekania. Czas dosłownie gryzł człowieka w cierpliwość, można było zwariować. Walewski znosił to o wiele lepiej ode mnie. Gapił się przed siebie i głośno siorbał kawę. Od razu było słychać, że nikt go nie wychowywał. Dobrze, że moja mama nas nie widziała, bo musiałbym się gęsto tłumaczyć z tej znajomości. Walewski przypominał człowieka, którego przygniotło nieszczęście o wadze co najmniej tony. W końcu, po trzech godzinach siedzenia w kawiarni, zadzwonił mój telefon. Pani Radwanowa z poświęceniem walczyła o moje honorarium. Wstałem od stolika i odszedłem na bok.
– Dzień dobry panu – przywitała się ze mną lekko zdyszana. Wykluczyłem fitness i seks, wydedukowałem, że była po prostu zdenerwowana. – Mam to, o co pan prosił… Mogę być za godzinę w osiedlowym sklepie. Przyjedzie pan? Naprawdę nie wiem, co o tym myśleć.
– Za godzinę będę na miejscu – potwierdziłem spokojnym głosem, mimo iż gotów byłem wyć z radości. Nareszcie coś się ruszyło i to nie ja znajdowałem się na bocznicy, ale policja. Pożegnałem Walewskiego i jak najszybciej skierowałem się do sklepu, którego nie widziałem na oczy. Mogłem sobie tylko wyobrazić jego lokalizację.
Zanim się przedarłem przez korki, upłynęła prawie godzina. Miejsce spotkania rozpoznałem oczywiście po tablicy z napisem „sklep spożywczy”. W trakcie jazdy w skrócie zreferowałem Susan co się dzieje i kazałem pilnować interesów w biurze. Obiecała, że wszystkiego dopilnuje, a ja mam zadbać o odnalezienie Nany Radwan. Idealna kobieta, pomyślałem, wszystko rozumie, a na dodatek nigdy nie boli ją głowa. Zaparkowałem za sklepem i jak każdy miejscowy klient wszedłem do środka. Nie był to ani hipermarket, ani hurtownia. Raczej podręczny magazyn części zamiennych pierwszej potrzeby. Na półkach leżały chleby, bułki, soki, konserwy i słodycze. Sprzedawca stał przy kasie i witał wszystkich jak rodzinę, w tym także mnie. Oglądanie towaru zajęło mi dobre dziesięć minut. Pani Radwanowa zjawiła się na własnych nogach, ale nie zapomniała efektownie chwiać się na boki. Nikt nie mógł mieć wątpliwości, że w każdej chwili grozi jej śmiertelny upadek, a mimo to ona nie poddaje się i dzielnie walczy z chorobą aż do końca. Za sklepowym regałem pani Arieta wręczyła mi pospiesznie dwa dyktafony i szepnęła, nie patrząc w moją stronę: