Dziewczyna dotarła do metalowej klapy i spróbowała w nią uderzać. Robiła to jednak zbyt słabo. Uderzenia odbijały się od ścian włazu, nie wychodząc na zewnątrz. Ze zdrętwiałych ust wydobył się cichy krzyk. Nana zaczęła się gorączkowo zastanawiać, czym mogłaby zwrócić uwagę człowieka na górze. Była ubrana w rozchełstany szlafrok, pod którym od paru dni nie nosiła nawet bielizny. Jej włosy i twarz były wyblakłe, nijakie. Brak jedzenia i odwodnienie organizmu szybko zrobiły swoje. Zamieniała się w osobę niezdarną i o wiele starszą niż w rzeczywistości. Pukanie w klapę i histeryczne próby krzyku nie spowodowały żadnego cudu. Nikt jej nie usłyszał, nikt jej nie uwolnił. Oparła się z całej siły o drabinę i zaczęła płakać. Odgłosy umilkły. Nana przestała wierzyć w swoją szansę. Teraz naprawdę zaczynała umierać.
W przebłysku świadomości pomyślała o swoim tajemniczym kochanku. Dlaczego ją tu zostawił? Kim był? A może po prostu zabili go i nie mógł jej uratować? Wyobraziła sobie, że ją kochał i nie miał zamiaru jej skrzywdzić. Chciała myśleć, że był dobry i kazał ją porwać z miłości. W tym momencie za nic nie uwierzyłaby, że ten milczący mężczyzna modlił się właśnie, aby jej nigdy nie odnaleziono i starannie zacierał ślady swojego działania.
Rozdział 28
Rana na moim ramieniu znów zaczęła krwawić, ale w ogóle mnie to nie obchodziło. Czułem się oszukany przez kobietę, która wydawała się uczciwa i zakochana we mnie. Nie mogłem pogodzić się z własną naiwnością. Najchętniej, po dawnemu, na oczach tłumu, który lubił taką sprawiedliwość, wybatożyłbym Susan na rynku Starego Miasta. Po chwili złość mi przeszła. Zamiast batożenia wolałbym jej przebaczyć. Gdy znów opanowały mnie żądza zemsty i wściekłość, chciałem sukę zwyczajnie ukamienować. Z takimi zmiennymi nastrojami walczyłem jeszcze z pół godziny. W końcu zrobiło mi się zimno i wstałem z koksu rozsypanego na betonowej podłodze. Dopiero teraz mogłem ocenić, jaki kawał roboty wykonałem. Z wściekłości przerzuciłem całą hałdę, a było tego dobre trzy tony. W starym miejscu pozostały zaledwie dwa niewielkie pagórki koksu. Reszta chrzęściła pod moimi nogami. W mdłym świetle piwnicy rozejrzałem się za portfelem, który w trakcie ataku furii wysunął mi się z kieszeni i leżał nie wiadomo gdzie. Oj, niełatwo będzie go znaleźć, pomyślałem. Kiedy wydawało mi się, że go widzę, dotarło do mnie, że patrzę na metalowy właz. Początkowo nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem. Opadłem na kolana i zacząłem rozgarniać kawałki koksu. Po chwili ukazała się masywna klapa. Niestety, wielka zasuwa nie pozwalała jej otworzyć. Chwyciłem za wystający fragment i pociągnąłem w bok. Zachrobotało przeraźliwie i po raz pierwszy od wielu tygodni uśmiechnąłem się sam do siebie. Klapa była ciężka, ale nie miałem zamiaru się poddawać. Mimo osłabienia, podniosłem ją. Wtedy zobaczyłem zjawę, która z szeroko otwartymi oczami, blada i w kompletnej ciszy po prostu się na mnie patrzyła.
Wpatrywaliśmy się w siebie z odległości zaledwie pół metra. Trwało to ładnych parę minut. Dłużej dekorowano chyba tylko komunistycznych generałów. Nana Radwan, którą rozpoznałem, zobaczyła moją twarz umazaną koksem i krwią, włosy w stanie przypominającym nielegalny wyrąb lasu i ubranie nadające się do wycierania podłóg. I pomyśleć, że tak wyglądał jej wymarzony wybawiciel. Dopiero po chwili chwyciłem ją za ręce i wyciągnąłem z włazu. Nigdy wcześniej nikt nie przytulił się do mnie z taką siłą. Gdyby nie doświadczenie, prawdopodobnie byłoby po mnie.
– Jesteś chora? – zapytałem.
– Jestem… – wyszeptała dziewczyna, a ja ułożyłem ją ostrożnie na koksie.
– Wszystko będzie dobrze – powiedziałem cicho i wystukałem drżącymi palcami numer Walewskiego. Kiedy poinformowałem go o znalezieniu Nany, zaklął brzydko i obiecał wziąć się do roboty. Przynajmniej to miałem z głowy. Musiałem wykonać jeszcze jeden telefon – do ojca dziewczyny, który siedział w areszcie.
Głos strażnika nie był ani miły, ani niemiły. Powiedziałem mu, o co chodzi, a on poinformował mnie, że na przekazanie wiadomości aresztantowi muszę mieć zgodę tego, tamtego, owego i jeszcze jednego fajnego urzędnika państwowego. Wytrzymałem tę argumentację i powtórzyłem wszystko raz jeszcze. Tym razem strażnik zrozumiał i obiecał przekazać ojcu wiadomość o odnalezieniu żywej Nany Radwan. Dopiero kilka lat później, zupełnie przypadkowo, dowiedziałem się, że strażnik zrobił to tylko dlatego, że przypomniał sobie mój program telewizyjny na temat innego porwania. Poza tym oglądał moje reportaże o braku wody w Sudanie, o marzeniach młodocianych więźniów, cierpieniach porzuconych mężów i nowoczesnych operacjach mózgu. W ten właśnie sposób niektórzy strażnicy więzienni wiązali się z dziennikarzami niemalże więzami krwi.
Potem zrobiło się jeszcze weselej. Najpierw zemdlałem ja, potem dziewczyna. Borg, policja i pogotowie znaleźli nas w takiej właśnie kolejności. Kiedy odwożono nas do tego samego szpitala, pojawili się dziennikarze. Nie wiadomo skąd, jak spod ziemi. Walewski z półtonowym wdziękiem wziął ich na siebie.
Kiedy obudziłem się rano, ku mojemu zaskoczeniu, nie czułem się wcale osłabiony. Jak się okazało, ćwiczenia z łopatą bardzo mnie wzmocniły. W szpitalnym uniformie udałem się na poszukiwania Nany Radwan. Tym razem obyło się bez żmudnego dochodzenia – tabun reporterów czaił się w okolicach oddziału intensywnej terapii. Mnie zresztą też dopadli, ale na szczęście Walewski zaspokoił ich ciekawość poprzedniej nocy i poprosili mnie o odpowiedź tylko na czterdzieści trzy pytania. Przekrzykiwali się przy tym profesjonalnie, więc cała zabawa trwała dość krótko. Niektórych znałem osobiście, innych z widzenia, a jeszcze innych, tych po studiach, nie znałem wcale. Oznaczało to, że redakcja reportaży, z której mnie zwolniono, została całkowicie zrestrukturyzowana. Miałem tylko nadzieję, że prezesi nauczyli młodych odróżniać trupy od żywych ludzi. Wbrew pozorom niektórzy reporterzy mieli z tym spore problemy. Z jednym z tych młodzieńców uciąłem sobie nawet pogawędkę.
– Kto pana uczył tej roboty? – zapytałem, poprawiając szlafrok, bo za dużo mogliby zobaczyć.
– Nie rozumiem – odpowiedział rezolutnie. – Dali mi kamerę i kręcimy…
– A powiedzieli panu, co myślą o tym kręceniu? – drążyłem temat.
– A po co? Szefowa jest zadowolona i wystarczy – wyjaśnił młody reporter.
– A szefowa pracowała wcześniej w telewizji?
– Chyba nie – zastanowił się. – Nie, na pewno nie pracowała. Przyszła chyba z jakiejś gazety.
– Niech ją pan zapyta, jakie zna plany filmowe i co w telewizji buduje napięcie – skrzywiłem paszczę, żeby wyglądać jeszcze wredniej. – Jak nie odpowie, proszę ją kopnąć w dupę. Najlepiej z czuba. Za karę, że zgodziła się kierować czymś, na czym się nie zna. Tak dla zasady, proszę to zrobić. Potem oczywiście pana zwolnią, ale jak pan zdąży, proszę przywalić także najgłupszemu z prezesów…
Chłopak zaczerwienił się i odsunął do tyłu, jakby brzydził się prawdą. Rozumiałem go – on sam zgodził się zostać reporterem, ufając w swój talent. Cóż, w końcu nikt nie był lepszym recenzentem samego siebie niż sam zainteresowany.
Po udzieleniu informacji wszedłem na oddział intensywnej terapii i udałem się w kierunku sali Nany Radwan. Dziennikarze nie mieli szans z siostrą oddziałową i musieli warować przy drzwiach. Gdyby było inaczej, dziewczyna mogłaby zostać po prostu zadeptana. Przed salą siedział młody policjant w mundurze i czytał gazetę. Podszedłem i zagadnąłem, jakbyśmy byli braćmi:
– Jak się czuje?
– A pan kto? – odparł nieufnie.