Cisza.
Zdała sobie sprawę, że stojąca przed nią ciemna postać to nie Charles Hartley. Zbliżał się do niej rosły mężczyzna o szerokich ramionach. Poruszał się tak sprężyście, że mógł to być tylko Jack Devlin.
Świat wokół Amandy zawirował. Zachwiała się nieco, bo w pantofelkach na obcasach trudno jej było utrzymać równowagę. W ruchach Jacka było coś niepokojącego. Przypominał tygrysa, który zamierza odciąć jej drogę ucieczki i pożreć ją żywcem.
– Po co tu przyszedłeś? – zapytała czujnie. – Ostrzegam cię, że zaraz wróci pan Hartley i…
– Witaj, Amando. – Jego głos brzmiał cicho i groźnie. – Nie masz mi przypadkiem czegoś do powiedzenia?
– Słucham? – Zaskoczona pokręciła głową. – Przecież miało cię tu dzisiaj nie być. Powiedziałeś, że nie wybierasz się na bal. Dlaczego…
– Chciałem wam życzyć wszystkiego najlepszego, tobie i Hartleyowi.
– Och, to miło z twojej strony.
– Hartley też tak uważa. Przed chwilą z nim rozmawiałem.
Przebiegł ją dreszcz niepokoju. Devlin stał tuż przy niej, znacznie górując nad nią wzrostem. Z niewiadomego powodu zaczęła szczękać zębami, jakby jej ciało pierwsze odgadło nieprzyjemną nowinę, której umysł jeszcze nie przyjął do wiadomości.
– O czym rozmawialiście?
– Zgadnij.
Amanda uparcie milczała, drżąc na całym ciele. Nagle Jack chwycił ją za ramiona.
– Stchórzyłaś – warknął.
Była zbyt oszołomiona, żeby zareagować. Stała sztywno, a Jack obejmował ją mocno. Objął dłonią tył jej głowy i nie zważając na to, że niszczy jej fryzurę, zmusił ją do popatrzenia w górę. Krzyknęła cicho i chciała się wyrwać, ale nakrył ustami jej usta w namiętnym pocałunku, łapczywie wchłaniając jej ciepło i smak. Usiłowała go odepchnąć i stłumić budzące się podniecenie, którego nie studził ani wstyd, ani rozsądek.
Tak bardzo stęskniła się za żarem jego ust, że kiedy się od niej oderwał, jęknęła rozczarowana. Zachwiała się i z trudem odzyskała równowagę. Próbowała się cofnąć, ale za plecami wyczuła zimną ścianę.
– Oszalałeś – wyszeptała. Serce biło jej gwałtownie, wręcz. boleśnie.
– Powiedz mi coś, Amando – zaczął szorstko. Przesunął dłońmi po jej ciele, aż zadrżała pod cienką, jedwabną suknią. – Powiedz mi to, co chciałaś mi powiedzieć dziś rano w gabinecie.
– Odejdź. Ktoś może nas tu zobaczyć. Charles zaraz wróci. a on…
– Zgodził się wstrzymać z ogłoszeniem zaręczyn, dopóki nie porozmawiamy.
– O czym?! – zawołała, odpychając jego ręce. Desperacko starała się udawać, że nie wie, o co mu chodzi. – Nie mamy o czym rozmawiać. A już na pewno nie będziemy wracać do flirtu z przeszłości, który teraz nic nie znaczy.
– Dla mnie znaczy. – Władczym gestem położył dłoń na jej brzuchu. – Zwłaszcza że nosisz w sobie dziecko, które jest jego owocem.
Ze strachu i wstydu ugięły się pod nią kolana. Gdyby nie złość Jacka, osunęłaby się na jego pierś w poszukiwaniu fizycznego wsparcia.
– Charles niepotrzebnie ci o tym powiedział. Ja tego nie chciałam.
– Do diabła, mam prawo wiedzieć!
– To nic nie zmienia. Nadal zamierzam wyjść za Charlesa.
– Niedoczekanie twoje – warknął ostro. – Gdybyś podejmowała tę decyzję tylko w swoim imieniu, nie sprzeciwiłbym się ani słowem. Ale teraz wchodzi w grę jeszcze jedna osoba – moje dziecko. Ja też mam coś do powiedzenia w sprawie jego przyszłości.
– Nie – wyszeptała gorączkowo. – Nie teraz, kiedy zrozumiałam, co będzie najlepsze dla mnie i dla dziecka. Nie możesz mi dać tego co Charles. Mój Boże, przecież ty nawet nie lubisz dzieci!
– Nie zostawię własnego dziecka!
– Nie masz wyboru!
– Czyżby? – Chwycił ją lekko, ale stanowczo. – Posłuchaj mnie uważnie – powiedział cicho, tonem, od którego włosy zjeżyły jej się na karku. – Dopóki tego nie załatwimy, nie ma mowy o żadnych zaręczynach. Zaczekam na ciebie przed domem, w swoim powozie. Jeśli nie zjawisz się tam dokładnie za kwadrans, odnajdę cię i siłą wyniosę z przyjęcia. Możemy wyjść dyskretnie albo wywołać scenę, o której ludzie będą jutro plotkować we wszystkich salonach Londynu. Decyzja należy do ciebie.
Nigdy przedtem tak do niej nie mówił – łagodnie, ale jednocześnie ze stalowym błyskiem w oku. Amanda natychmiast uwierzyła w jego groźbę i okropnie się zdenerwowała. Chciała wymyślać mu i krzyczeć, ale nagle stwierdziła, że zbiera się jej na płacz. Poczuła do siebie obrzydzenie. Zachowywała się jak głupiutkie bohaterki romansów, które zawsze wyśmiewała. Usta jej drżały i musiała użyć całej siły woli, żeby powstrzymać się przed wybuchem.
Jack dostrzegł jej słabość i natychmiast złagodniał.
– Nie płacz. Nie masz powodu do płaczu, mhuirnin - powiedział cieplejszym tonem.
Jej głos z trudem wydobywał się przez ściśnięte od powstrzymywanego płaczu gardło.
– Gdzie chcesz mnie zabrać?
– Do domu.
– Najpierw muszę porozmawiać z Charlesem.
– Amando, naprawdę myślisz, że on cię przede mną uratuje? – zapytał łagodnie.
Tak, tak, odpowiedziała mu w duchu. Ale kiedy spojrzała w twarz człowieka, który kiedyś był jej kochankiem, a teraz siał się przeciwnikiem, nadzieja w niej zgasła. Jack Devlin miał dwa oblicza; raz był uroczym łobuzem, raz bezwzględnym manipulatorem. Jeśli zechce postawić na swoim, nie cofnie się przed niczym.
– Nie, wcale tak nie myślę – wyszeptała z goryczą.
Mimo wielkiego napięcia, Jack uśmiechnął się lekko.
– Piętnaście minut – przypomniał jej ostrzegawczo i odszedł, zostawiając ją drżącą w ciemnościach.
Jack był doskonałym negocjatorem, czego dowiódł, zachowując przez całą drogę strategiczne milczenie. Amanda tymczasem kipiała oburzeniem i gniewem. Fiszbiny gorsetu uciskały ją bezlitośnie, tak że ledwie mogła oddychać. Jasnoniebieska suknia, która wcześniej wydawała jej się taka zwiewna i elegancka, teraz stała się ciasna i niewygodna. Szpilki we włosach drapały ją w głowę. Czuła się jak zwierzę schwytanie w potrzask, bezradne i nieszczęśliwe. Kiedy dotarli do celu, była wyczerpana gonitwą myśli.
Marmurowy hol był słabo oświetlony. Tylko jedna lampa rozpraszała mrok otulający ustawione tu marmurowe posągi Większość służby udała się już na spoczynek, z wyjątkiem kamerdynera i dwóch lokajów. Przez witrażowe okno wpadało światło gwiazd, rzucając na główne schody lawendowe, niebieskie i zielone smugi.
Trzymając jedną rękę na karku Amandy, Jack poprowadził ją na piętro. Weszli do części domu, której jeszcze nie widziała Znajdował się tu prywatny salonik i przylegająca do niego sypialnia. Dawniej spotykali się zawsze u niej, więc Amanda ciekawie rozejrzała się po nieznanym wnętrzu. Pokój był urządzony typowo po męsku, w ciemnych barwach. Ściany obito wytłaczaną skórą, na podłodze leżały grube dywany w szkarłatno-złote wzory.
Jack szybko zapalił lampę i podszedł do Amandy. Zdjął jej rękawiczki, delikatnie pociągając za koniec każdego palca z osobna. Kiedy poczuła na nagich dłoniach ciepło jego silnych rąk, zesztywniała.
– To moja wina, nie twoja – powiedział cicho, gładząc jej palce. – To ja w naszym związku byłem doświadczonym partnerem. Powinienem był bardziej uważać, żeby do tego nie dopuścić.
– Owszem, powinieneś.
Przyciągnął ją do siebie, ignorując jej protesty. Jego bliskość sprawiła, że przebiegł ją dreszcz. Delikatnie ją przytulił i zapytał, wtulając twarz w burzę jej upiętych na czubku głowy loków.
– Kochasz Hartleya?
Dobry Boże, jak bardzo chciała w tej chwili umrzeć. Usta jej drgnęły spazmatycznie, kiedy próbowała przytaknąć, ale nie potrafiła wydobyć z siebie żadnego dźwięku. W końcu z rezygnacją opuściła ramiona.