Выбрать главу

Ujeżdżanie posiniaczonej, cycatej grubaski doprowadziło Josego do spazmów śmiechu. Zdjął maskę, pocałował artystkę w usta. Ona była stuknięta, on chory.

Doktor uznał Josego za okaz zdrowia.

– Zwykłe przemęczenie. Proszę dać sobie dwa tygodnie urlopu, od wszystkiego. Jeśli się nie polepszy, wyślę pana do specjalisty. – Przepisał mu tabletki na wzmocnienie.

Jose postanowił zniknąć ze Sztokholmu. Zostawił Ann wiadomość, że wyjeżdża do Meksyku. Nie był pewien, czy wróci.

W rodzinnym mieście samotnie odwiedzał stare kąty. Koledzy poznajdywali pracę w większych miastach. Wracali, tak jak on, odwiedzić krewnych, pochwalić się uciułanym majątkiem.

Rodzice obejrzeli z zachwytem zdjęcia wnuczki, domu, samochodu. Odtajała w nim dawna fantazja, nakłamał o ingrid i studiach. Po pierwszym dniu wiedział, że nie zostanie. Nie pasował do nich, do swojej przeszłości.

Włóczył się po okolicy. Jezioro, w którym nauczył się pływać, zmalało. Przypominało olbrzymią rybę, rzuconą w piasek plaży. Łuska fal podnosiła się ciężko na śmierdzącym szlamem cielsku.

Zajrzał do starej Cabiros. Jej dom, sterta kamieni przykrytych słomą, stał na pustkowiu, przy piaszczystej drodze do wsi. Cabiros, pół-Indianka, rzadko odwiedzała miasteczko. Zjawiała się w targowe dni, zakutana chustą. Rozkładała ją na ziemi. Siadała w kucki i wróżyła z kart.

Lubiła go. Nigdy jej nie dokuczał. Miała dla niego tylko wodę. – Pij, woda jest piękna i ty jesteś piękny – chwyciła go za rękaw malutką dłonią, ściśniętą reumatyzmem w kształt kurzej łapki.

Chciał jej zostawić pieniądze. Pogardliwie prychnęła. Ślina ze szczerbatych ust skapnęła na zwitek banknotów. – Za pieniądze wróżę. Za duże pieniądze – zważyła w dłoni zapłatę -dużo powiem.

Kazała mu wyciągnąć sześć startych do białości kart. Westchnęła.

– Coś złego? – zaniepokoił się.

– Jak żyję, nie widziałam takiej wróżby! Z wielkiego nieszczęścia czeka cię wielkie szczęście – pocierała karty o czarną spódnicę.

– Coś więcej?

– Więcej nie można dostać ani tutaj, ani tam – odwiedziny były skończone. Cabiros usiadła na progu domu, Jose spojrzał w jej oczy, wpatrujące się bez zmrużenia w słońce. Staruszka była ślepa.

Obserwował powietrze. Porównywał je ze szwedzkim. Meksykańskie nie było lodowato przezroczyste. Unosił się w nim wieczny kurz podobny do tego z kamieniarskiej pracowni. Falowało pod dłutem niewidzialnego rzemieślnika, wykuwającego zwiewny ornament. Jose zapamiętał dziecinne wrażenie: na głazach indiańskich ruin ktoś narysował rozgrzane powietrze. Strumień ornamentu opływał spękany kamień.

Kiedyś z chłopakami próbowali odgadnąć, czemu Indianie porzucali w dżungli kamienne miasta. Jose przechwalał się, że umie czytać indiańskie znaki i poznał tajemnicę. Kumple go wyśmiali. – Zmyślasz! – zawyrokował konusowaty Pepito, wnuczek prawdziwych Indian z gór. Jego dziadek leczył zapalenie wyrostka robaczkowego zaklęciami. Podpierał chorego o podobne do akacji drzewo huamuachil i czekał na południe. Wtedy nożem wycinał z cienia chory kawałek. Ranę zaszywał magicznymi ziołami. Udeptywał ją, aż stawała się płaska i nie odstawała od ziemi. Wieczorem cień rozciągał się, znikał razem z bólem.

Jose pożałował, że dziadek Pepita dawno nie żyje. Może znal jakieś zioła na jego przypadłość?

Pepito, w podartej koszuli, podeszwach przywiązanych rzemieniami do stóp, mówił, że to ziemia Indian, dlatego daje im moc. Biali przynieśli śmierć. Są podobni do szkieletów, tańczących w dzień zmarłych. Pokazał Josemu obejmujące się kościotrupy, podrygujące na sobie. – Biali tak robią dzieci. -Jose nie wierzył. – I wyją wtedy jak psy nocą.

Przed wyjazdem Jose poszedł nad jezioro. Kąpała się w nim naga dziewczyna. Nie przestraszyła się. Wyszła na brzeg. Zakładając sukienkę, podniosła ramiona. Za nimi potoczyły się w górę krągłe piersi. Z gęstych włosów na łonie ściekała woda. Były zroszonym ogrodem, gąszczem skrywającym słodki owoc płci.

Podeszła do niego, śmiejąc się zalotnie. -Hej, Jose! – Rozpoznał córkę sklepikarza. Miała z 15 lat. Usiadła przy nim. Słuchał jej dziewczyńskiego paplania. Wdychał wilgotny zapach czekoladowej skóry. Nie poczuł podniecenia. Dobroć.

Medycyna okazała się równie bezsilna, co Jose. Lekarz zapyta! go, czy asystował przy porodzie.

– Wielu facetów traci po tym ochotę na współżycie. Podejrzewam, że przyczyną pana kłopotów jest umysł, nie ciało. Proszę spróbować

psychoterapii.

Andersson, doktor psychologii, dogrzebał się w psychice Josego węzła. W nim zasupłały się dusza i ciało pacjenta. Andersson podejrzewał, że Josego wykastrowała żona.

„Wszechpożądliwa kobiecość zabija to, czego nie potrafi wchłonąć. Silny instynkt samozachowawczy Meksykanina przybrał formę pasywnej obrony, jaką jest impotencja. Impotencja jest także karaniem kobiet" – spekulował psychoanalitycznie.

Jose na leżance przyglądał się z bliska jego siwym, przyklepanym włosom. Obrysowywały cienkimi kreseczkami łysiejącą czaszkę. Nieskazitelny fartuch, narzucony na czarny garnitur, oddzielał doktora od brudów, wylewających się z podświadomości pacjentów.

Po kilku sesjach Andersson zdecydował:

– Skoro nie jest to uraz wyniesiony z pożycia małżeńskiego, poszperamy głębiej.

Doktor cofał go do dzieciństwa:

– Jesteś małym chłopcem. Grasz w piłkę – mówił przekonywająco. Jose posłusznie dziecinniał. Ciągiem skojarzeń wracał w meksykańską przeszłość. Grał z chłopakami w piłkę, po hiszpańsku wyzywał kłamliwego Pepito. Nie miał żadnych zobowiązań. W teraźniejszości czekały rozczarowane kobiety, długi, rozwód.

– Nie dam rady – zafrasował się Andersson. – Nie znam hiszpańskiego. Odeślę cię do doktora Mendesa.

Doktor Mendes prowadził psychoterapię hipnozą.

– Nie należy się spodziewać cudów. Nie większych niż od figury Matki Boskiej z Gwadelupy – Mendes, argentyński Żyd, łypnął wesołymi oczkami.

Jose dawno nie słyszał takiego hiszpańskiego. W jego rozpędzie gubił się akcent, skaczący wśród słów niby byczki na argentyńskiej pampie. Doktor spacerował po gabinecie. Przystawał obok jaskrawych obrazów. Mówiąc, zacierał ręce, jakby ogrzewał się kolorami malowideł. Sprawdził podatność Josego na sugestię. Był zadowolony. Lewa ręka pacjenta posłusznie napełniła się gorącym powietrzem i powoli uniosła. Jose zabrał ją z powrotem. Trzymał sztywno wyciągniętą przy boku.

– Wszystko będzie dobrze. Szkoda, że nie od razu przyszedł pan do mnie. Andersson wywołał u pana regresję do dzieciństwa, i co?

Spodziewal się usłyszeć seplenienie po szwedzku? Oto skutki przerostu intelektu nad rozsądkiem u takich specjalistów, jak on. Psychoanaliza zatrzymuje się na progu podświadomości. Zagląda przez uchylone drzwi. Hipnoza wchodzi dalej. Ogląda najskrytsze tajemnice. Ale czym jest hipnoza? Sugestią? Odmiennym stanem świadomości? Wmówieniem? Bywa skuteczna, chociaż nie wiemy, dlaczego.

– Drogi panie Jose, wyruszamy w nieznane. Proszę się rozluźnić i patrzeć na mój palec – Mendes rutynowo usypiał pacjenta.

Zamazany, falliczny ksztalt poruszał się wahadłowo przed oczyma.

Josego obudziła poranna erekcja. Niewielka, ale erekcja. Pierwsza od trzech miesięcy. Podziwiał ją, jak znikający łuk tęczy.

Tydzień później doktor był pewien powodzenia terapii. Postanowił ją przyspieszyć.

– Żeby szybciej wejść w hipnozę i łatwiej z niej wyjść, podaje się zaawansowanym pacjentom hasło. Proszę podać słowo, którego nikt nie użyje przypadkowo w pana obecności.

Josemu przypomniały się dziecinne wyliczanki z indiańskich zaklęć.

– Cotetoje – może być?