Выбрать главу

– Nie zbliżę.

– Sam nie wiesz, jak bardzo chciałbym ci wierzyć. Posłuchaj mnie, Reinmarze, a posłuchaj uważnie. Dostaniesz list, zaraz każę sekretarzowi go napisać. Nie obawiaj się, pismo będzie zredagowane tak, że zrozumieć je zdoła tylko adresat. Weźmiesz list i postąpisz jak ścigany wilk. Ścieżkami, którymi nigdy nie chodziłeś i na których szukać cię nie będą, pojedziesz do Strzegomia, do klasztoru karmelitów. Oddasz mój list tamtejszemu przeorowi, on zaś zapozna cię wówczas z pewnym człowiekiem. Temu zaś, gdy zostaniecie sam na sam, powiesz: osiemnasty lipca, rok osiemnasty. On cię wtedy zapyta: gdzie? Odpowiesz: Wrocław, Nowe Miasto. Zapamiętałeś? Powtórz.

– Osiemnasty lipca, rok osiemnasty. Wrocław, Nowe Miasto. A po co to wszystko? Nie rozumiem.

– Gdyby zrobiło się naprawdę niebezpiecznie – wyjaśnił spokojnie kanonik – ja cię nie uratuję. Chyba żebym ostrzygł cię w mnichy i zamknął u cystersów, pod kluczem i za murem, a tego, tuszę, wolałbyś uniknąć. W każdym razie na Węgry wywieźć cię nie zdołam. Ten, którego ci polecam, zdoła. Zapewni ci bezpieczeństwo, a gdy trzeba będzie, obroni. Człek to natury dość kontrowersyjnej, w obyciu częstokroć nieprzyjemny, ale mus ścierpieć, bo w pewnych razach niezastąpiony. Zapamiętaj więc: Strzegom, klasztor braci Zakonu Beatissimae Virginis Mariae de Monte Carmeli, na zewnątrz murów miejskich, przy drodze do Bramy Świdnickiej. Zapamiętałeś?

– Tak, wielebny ojcze.

– Wyruszysz bez zwłoki. W Strzelinie i tak zbyt wielu ludzi cię widziało. Zaraz dostaniesz list i hajda w drogę.

Reynevan westchnął. Miał bowiem szczery zamiar pogawędzić jeszcze gdzieś przy piwie z Urbanem Hornem. Horn budził w Reynevanie wielką estymę i admirację, w parze ze swym psem Belzebubem rósł w jego oczach co najmniej do rycerza Yvaina z Lwem. Reynevana bardzo korciło, by złożyć Hornowi pewną propozycję, dotyczącą sprawy o rycerskim właśnie charakterze – wspólnego uwolnienia pewnej uciśnionej niewiasty. Myślał także o pożegnaniu się z Dorotą Faber. Ale cóż, nie traktuje się lekko rad i poleceń ludzi takich jak kanonik Otto Beess.

– Ojcze Ottonie?

– Słucham?

– Kim jest ten człowiek od strzegomskich karmelitów? Otto Beess milczał przez chwilę.

– Kimś – powiedział wreszcie – dla kogo nie ma rzeczy niemożliwych.

Rozdział ósmy

w którym z początku jest pięknie. A później nie bardzo.

Reynevan był wesół i szczęśliwy. Przepełniała go radość, a wszystko dokoła zachwycało pięknem. Piękna była dolina Górnej Oławy, wcinającej się zakolami w zielone wzgórza. Pięknie dreptał biegnącą wzdłuż rzeki drogą przysadzisty gniady źrebiec, podarunek od kanonika Ottona Beessa. Cudnie śpiewały wśród drzew drozdy, jeszcze cudniej wśród łąk skowronki. Nastrojowo brzęczały pszczoły, żuki i końskie muchy. Wiejący od wzgórz zefirek przynosił upojne wonie – już to jaśminu, już to czeremchy. Już to gówna – były widać w okolicy ludzkie sadyby.

Reynevan był wesół i szczęśliwy. Miał powody.

Nie udało mu się, mimo wysiłków, spotkać ani pożegnać z niedawnymi towarzyszami podróży, żałował tego, zwłaszcza tajemnicze zniknięcie Urbana Horna rozczarowało go mocno. Ale to właśnie wspomnienie Horna natchnęło go do działania.

Oprócz gniadego ogierka z białą strzałką na czole kanonik Otto obdarzył go dodatkowo na drogę trzosem, i to o wiele cięższym niż sakieweczka otrzymana przed tygodniem od Konrada Kantnera. Ważąc trzos w ręku i po wadze domyślając się wewnątrz nie mniej niż trzydziestu praskich groszy, Reynevan po raz kolejny przekonywał się o wyższości stanu duchownego nad rycerskim.

Ów trzos odmienił jego los.

W jednej ze strzelińskich karczem, które odwiedził w poszukiwaniu Horna, napotkał bowiem totumfackiego kanonika, ojca Felicjana, łapczywie wyjadającego z rynki usmażoną w grubych plastrach kiełbasę i popijającego tłustość ciężkim lokalnym piwem. Reynevan z miejsca wiedział, co należy uczynić. I nawet nie musiał się zbytnio wysilać. Księżulo na widok trzosa oblizał się, a Reynevan wręczył mu go bez cienia żalu. I bez liczenia, ile w nim faktycznie jest. Rzecz jasna, natychmiast zdobył wszystkie potrzebne informacje. Ojciec Felicjan powiedział wszystko, ba, był gotów zdradzić dodatkowo kilka sekretów zasłyszanych na spowiedzi, Reynevan jednak odmówił grzecznie, albowiem imiona penitentów nic mu nie mówiły, a ich grzechy i grzeszki nie interesowały go wcale.

Wyjechał ze Strzelina rankiem. Bez szeląga niemal przy duszy. Ale wesół i szczęśliwy.

Jechał zaś bynajmniej nie tam, dokąd kazał mu jechać kanonik. Nie głównym traktem, na zachód, przez Dębowe Góry, południowym podnóżem Raduni, ku Świdnicy i Strzegomiowi. Całkiem wbrew kategorycznemu zakazowi, obróciwszy się do masywu Raduni i Ślęzy plecami, Reynevan jechał na południe, w górę Oławy, drogą wiodącą do Henrykowa i Ziębic.

Wyprostował się w siodle, łowiąc nozdrzami kolejne niesione przez wiatr miłe wonie. Ptaszęta śpiewały, przygrzewało słonko. Ach, jakżeż piękny był świat cały. Reynevan miał ochotę zakrzyczeć z radości.

Piękna Adela, Gelfradowa żona, zdradził mu ojciec Felicjan w zamian za ważącą około trzydziestu groszy sakiewkę, choć, wydawałoby się, osaczona przez szwagrów Sterczów w ligockim klasztorze cysterek, zdołała uciec i zmylić pogonie. Umknęła do Ziębic, by tam utaić się w klasztorze klarysek. Prawda, opowiadał księżulo, wylizując rynkę, prawda, że książę ziębicki Jan, zwiedziawszy się, surowo nakazał mniszkom wydać żonę swego wasala. Wziął ją pod areszt domowy, dopokąd nie wyjaśni się sprawa domniemanego cudzołóstwa. Ale, tu ojciec Felicjan beknął zdrowo i piwnie, choć grzech woła kary, niewiasta jest w Ziębicach bezpieczna, ze strony Sterczów nie grozi już jej samosądna przemoc ni ukrzywdzenie. Książę Jan, tu ojciec Felicjan wysmarkał się, dobitnie przestrzegł Apecza Sterczę, ba, na posłuchaniu palcem mu pogroził. Nie, nie zdołają już Sterczowie niczego złego uczynić bratowej. Nie ich siła.

Reynevan popędził gniadosza przez żółtą od dziewanny i fioletową od łubinu łąkę. Chciało mu się śmiać i krzyczeć z radości. Adela, jego Adela pokazała Sterczom dulę, zrobiła z nich durniów i kpów, wystrychnęła na dudków. Myśleli, że osaczyli ją w Ligocie, a ona – smyk! I tyle ją widzieli. Ach, jak pieklił się pewnie Wittich, jak srożył i miotał bezsilne bluźnierstwa Morold, jak krew mało nie zalała Wolfhera! A Adela w skok, w noc, na siwej klaczy, z powiewającym warkoczem…

Zaraz, zreflektował się. Adela nie nosi warkocza.

Muszę się opanować, pomyślał trzeźwo, popędzając ogierka. Nikoletta, amazonka z jasną jak słoma kosą, nie znaczy wszak dla mnie nic. Owszem, ocaliła mnie, odciągnęła pościg, odwdzięczę się za to przy sposobności. Ba, do nóg padnę. Ale kocham Adelę i tylko Adelę, to Adela jest panią mego serca i mych myśli, myślę tylko o Adeli, w ogóle nie zaprząta mnie ni ten jasny warkocz, ni to błękitne wejrzenie spod sobolowego kołpaczka, ni te malinowe usta, ni te kształtne uda, obejmujące boki siwej klaczy…

Kocham Adelę. Adelę, od której dzielą mnie wszystkiego jakieś trzy mile. Gdybym puścił konia w cwał, byłbym u ziębickich bram jeszcze przed wybiciem południa.

Spokojnie, spokojnie. Bez ferworu. Z chłodną głową. Wpierw, korzystając z okazji, że to po drodze, muszę odwiedzić brata. Gdy wyzwolę Adelę z książęcego aresztu w Ziębicach, uciekniemy oboje do Czech lub na Węgry. Peterlina mogę nie zobaczyć już nigdy. Muszę się pożegnać z nim, wyjaśnić. Prosić o braterskie błogosławieństwo.