Kanonik Otto zabronił. Kanonik Otto nakazał, by po wilczemu, by nigdy po uczęszczanych ścieżkach. Kanonik Otto ostrzegł, że pościg może czatować w okolicach Peterlinowego siedliszcza…
Ale Reynevan i na to miał sposób.
Do Oławy wpadał dopływ, rzeczka, strumyk raczej, utajony wśród sitowia, ledwie widoczny pod baldachimem olch. Reynevan ruszył w górę owego strumyka. Znał drogę. Drogę, która wiodła nie do Balbinowa, gdzie Peterlin mieszkał, ale do Powojowic, gdzie pracował.
Pierwszy sygnał, że do Powojowic już blisko, dał po jakimś czasie właśnie ów strumyk, brzegiem którego Reynevan podróżował. Strumyk wpierw zaczął śmierdzieć, zrazu lekko, potem mocniej, potem wręcz okropnie. Jednocześnie woda zmieniła kolor, i to radykalnie – na brudnoczerwony. Reyneyan wyjechał z lasu i z daleka już ujrzał przyczyny – ogromne drewniane stojaki suszarni, z których zwisały ufarbowane sztuki płótna i postawy sukna. Przeważał kolor czerwony – zasygnalizowana już przez strumyk produkcja dzienna – ale były też tkaniny błękitne, ciemnoniebieskie i zielone.
Reynevan znał te kolory, obecnie bardziej już kojarzone z Piotrem von Bielau niźli tynktury rodowego herbu. Miał zresztą w tych kolorach jakąś tam cząstkę własnego udziału, pomagał bratu w uzyskiwaniu barwników. Głęboka, żywa czerwień barwionych u Peterlina sukien i płócien pochodziła z sekretnej kompozycji alkiermesu, żmijowca i marzanny. Wszystkie odcienie błękitu Peterlin uzyskiwał poprzez mieszanie soku borówek z urzetem, który to urzet zresztą – jako jeden z nielicznych na Śląsku – sam uprawiał. Urzet mieszany z szafranem i krokoszem dawał piękną intensywną zieleń.
Wiatr powiał w jego stronę, przynosząc smród, od którego aż łzawiły oczy i skręcały się włoski w nozdrzach. Komponenty barwisrskie, bielidła, ługi, kwasy, potaże, glinki, popioły i łoje były dostatecznie smrodliwe, nielicho woniała też zepsuta serwatka, w której – wedle receptur flamandzkich – moczono lniane płótno w końcowym stadium procesu bielenia. Wszystko to nie umywało się jednak do odoru używanego w Powójowicach podstawowego środka – wystałego ludzkiego moczu. Mocz, który w wielkich kadziach leżakował około dwóch tygodni, był potem obficie używany w foluszu, przy spilśnianiu sukna. Efekt był taki, że powójowicki folusz wraz z okolicą cuchnął szczynami jak jasne nieszczęście, a przy sprzyjających wiatrach smród potrafiło donieść aż do klasztoru cystersów w Henrykowie.
Reynevan jechał brzegiem czerwonej i śmierdzącej jak latryna rzeczki. Słyszał już folusz – nieustający łoskot poruszanych wodą kół napędowych, stukot i skrzyp zębatek, zgrzyty przekładni; na wszystko rychło nałożył się głęboki, wstrząsający gruntem łomot – bicie stęporów, tłukących sukno w stępach. Folusz Peterlina był foluszem nowoczesnym, oprócz kilku tradycyjnych stanowisk ze stęporami posiadał też napędzane wodą młoty, które pilśniły szybciej, lepiej i równiej. I głośniej.
W dole nad rzeczką, za dalszymi suszarniami i rzędem dołów farbiarni zobaczył zabudowania, szopy i zadaszenia folusza. Stało tam, jak zwykle, dobrych dwadzieścia wozów, najróżniejszej wielkości i konstrukcji. Reynevan wiedział, że były to wozy zarówno dostawców – Peterlin importował z Polski duże ilości potażu – jak i wehikuły tkaczy, przywożących sukno do pilśnienia. Renoma Powojowic sprawiała, że przybywali tu tkacze z całej okolicy, z Niemczy, Ziębic, Strzelina, Grodkowa, Frankensteinu nawet. Widział majstrów tkackich, tłoczących się dookoła folusza i dozorujących robotę, słyszał ich wybijające się nawet ponad łoskot maszyny krzyki. Jak zwykle kłócili się z folusznikami o sposób układania i przewracania sukna w stępach. Dostrzegł wśród nich kilku mnichów w białych habitach z czarnymi szkaplerzami, to też nie była nowina, henrykowski klasztor cystersów produkował liczące się ilości sukna i był u Peterlina stałym klientem.
Tym, którego Reynevan nie widział natomiast, był właśnie Peterlin. Jego brat, który bywał w Powojowicach bardzo widoczny, zwykł był bowiem objeżdżać cały teren. Na koniu, by się dystyngwować. Piotr von Bielau był w końcu rycerzem.
Co dziwniejsze, nigdzie nie dało się też widzieć chudej i wysokiej postaci Nicodemusa Verbruggena, pochodzącego z Gandawy Flamanda, wielkiego majstra od folusznictwa i farbiarstwa.
Przypomniawszy sobie w porę przestrogi kanonika, Reynevan wjechał w zabudowania skrycie, za wozami kolejnych przybywających klientów. Opuścił na nos kapelusz, zgarbił się w siodle. Nie zwróciwszy niczyjej uwagi podjechał pod dom Peterlina.
Gwarny zwykle i pełen ludzi budynek zdawał się zupełnie pusty. Nikt nie zareagował na jego okrzyk, nie zainteresował się trzaśnięciem drzwiami. Ni żywego ducha nie było ani w długiej sieni, ani w czeladnej. Wszedł do izby.
Na podłodze przed paleniskiem komina siedział majster Nicodemus Verbruggen, szpakowaty, ostrzyżony jak chłop, ale odziany jak pan. Komin huczał ogniem. Flamand zaś darł i wrzucał w płomienie karty papieru. Kończył już. Na kolanach miał kilka zaledwie arkuszy, w ogniu zaś czerniała i zwijała się cała sterta.
– Panie Verbruggen!
– Jezus Christus… – Flamand uniósł głowę, wrzucił w ogień następną kartę. – Jezus Christus, panicz Reinmar… Ależ nieszczęście, paniczu… Ależ okropne nieszczęście…
– Jakie nieszczęście, panie majstrze? Gdzie jest brat? Cóż to tu palicie?
– Mynheer Peter kazali. Rzekli, jakby co się stało, wyjąć ze skrytki, spalić, a wartko. Tako rzekli: „Jakby się co, Nicodemusie, nie daj Boże, stało, spal wartko. A folusz ma pracować”. Tako rzekli mynheer Peter. En het woord is vlees geworden…
– Panie Verbruggen… – Reynevan poczuł, jak straszliwe przeczucie unosi mu włosy na karku. – Panie Verbruggen, mówcież! Co to są za dokumenty? I jakie słowo stało się ciałem?
Flamand wciągnął głowę w ramiona, rzucił w palenisko ostatnią kartę. Reynevan przyskoczył, parząc dłoń wyciągnął ją z ognia, machając ugasił. Częściowo.
– Mówcież!
– Zabili – przemówił głucho Nicodemus Verbruggen. Reynevan zobaczył łzę, meandrującą po zjeżonym siwą szczeciną policzku. – Nie żyje dobry mynheer Peter. Zabili go. Zamordowali. Paniczu Reinmarze… Takie nieszczęście, Jezus Christus, takie nieszczęście…
Trzasnęły drzwi. Flamand obejrzał się i pojął, że jego ostatnich słów już nikt nie wysłuchał.
Twarz Peterlina była biała. I porowata. Jak ser. W kąciku ust, mimo mycia, zostały ślady zakrzepłej krwi.
Starszy von Bielau leżał na ustawionych pośrodku świetlicy marach, wśród dwunastu gorejących świec. Na oczy położono mu dwa złote węgierskie dukaty, pod głowę podścielono gałązki świerczyny, której zapach, mieszając się z wonią topniejącego wosku, napełniał świetlicę mdlącym, wstrętnym, cmentarnym cuchem śmierci.
Mary nakryte były czerwonym suknem. Barwionym alkiermesem w jego własnej farbiarni, pomyślał niedorzecznie Reynevan, czując, jak łzy cisną mu się do oczu.
– Jak to… – wydusił ze ściśniętego gardła. – Jak to… się mogło… stać?
Gryzelda z Derów, żona Peterlina, spojrzała na niego. Twarz miała zaczerwienioną i opuchniętą od płaczu, do spódnic przyciskała obydwoje chlipiących dzieci, Tomaszka i Sybillę. Ale jej spojrzenie było nieżyczliwe, wręcz złe. Niezbyt przyjaźnie patrzyli też teść i szwagier Peterlina, stary Walpot Der i jego klocowaty syn Krystian.
Nikt, ani Gryzelda, ani Derowie, nie raczył odpowiedzieć na jego pytanie. Ale Reynevan ani myślał rezygnować.
– Co się stało? Czy ktoś mi wreszcie powie?
– Ubili go jacyś – bąknął sąsiad Peterlina, Gunter von Bischofsheim.