Выбрать главу

– Bóg – dorzucił proboszcz z Wąwolnicy, Reynevan nie pamiętał jego nazwiska – Bóg ich za to pokarze.

– Mieczem pchnęli – powiedział chrapliwie Matjas Wirt, okoliczny dzierżawca. – Koń bez jeźdźca przybieżał. W samo południe.

– W samo południe – powtórzył, składając ręce, wąwolnicki pleban. – Ab incursu et daemone meridiano libera nos, domine…

– Koń przybieżał – powtórzył Wirt, zbity krzynę z tropu modlitewnym wtrętem – z okrwawionym siodłem i czaprakiem. Tedy zaczęlim szukać i znaleźlim. W lesie, tuż przed Balbinowem… Przy drodze samej. Z Powojowic musi pan Piotr jechał. Grunt wieloma tamój zryty był kopytami, widać, kupą obskoczyli…

– Kto?

– Nie wiada – wzruszył ramionami Matjas Wirt. – Zbóje pewnie…

– Zbóje? Zbóje nie zabrali konia? Być nie może.

– A kto tam wie, co być może, a co nie – wzruszył ramionami von Bischofsheim. – Pana Derowi i moi knechci gonią po lasach, nuż kogoś ułowią. A i do starosty znać daliśmy. Przybędą starostowi ludzie, zrobią śledztwo, wybadają, cui bono. Znaczy, kto miał do morderstwa powody i kto skorzystał na nim.

– Może to – odezwał się zjadliwie Walpot von Der – jaki lichwiarz, krzyw za lichwę niespłaconą? Może jaki kamrat farbiarz, rad pozbyć się konkurenta? Może klient jaki, na trzy złamane grosze oszukany? Tak to jest, tym się kończy, gdy się o urodzeniu zapomina i z chamstwem kuma. W kupczyka bawi. Kto z kim przestaje, takim się staje. Tfu! Dałem cię za rycerza, córko, a terazżeś wdową po…

Umilkł nagle, a Reynevan pojął, że to pod jego wzrokiem. Rozpacz i wściekłość walczyły w nim zaciekle, raz jedna brała górę, raz druga. Opanowywał się ostatkiem woli, ale ręce mu dygotały. Głos też.

– Nie widziano czasem w pobliżu – wykrztusił – czterech konnych? Zbrojnych? Jeden wysoki, wąsaty, w kurcie nabijanej… Jeden mały, z krostami na gębie…

– Byli tacy – przemówił niespodziewanie pleban. – Wczoraj, w Wąwolnicy, podle kościoła. Rychtyk na Anioł Pański dzwoniono… O, na srogich patrzyli rębaczów. Czterej. Zaprawdę, jeźdźcy Apokalipsy…

– Wiedziałam! – krzyknęła ochrypłym i zdartym od płaczu głosem Gryzelda, zatapiając w Reynevanie spojrzenie godne bazyliszka. – Wiedziałam, jeno cię zoczyłam, niecnoto ty! To przez ciebie! To przez twoje grzeszki i sprawki!

– Drugi von Bielau – Walpot Der z przekąsem zaakcentował tytuł. – Też szlachcic. Ten dla odmiany od pijawek i lewatyw.

– Niecnoto, nicponiu! – wrzeszczała coraz głośniej Gryzelda. – Ktokolwiek tym dzieciom ojca zamordował, twoim tu śladem przybył! Nieszczęście tylko przez ciebie! Zawsześ bratu tylko wstyd przynosił a zgryzoty! Czego tu chcesz? Już ci scheda pachnie, kruku ty? Wynoś się! Wynoś się z mojego domu!

Reynevan z wielkim trudem opanował drżenie rąk. Ale głosu nie dobył. Aż gotował się wewnętrznie od pasji i furii, aż rzucała nim chęć, by wywrzeszczeć tym wszystkim Derom w oczy, co myśli o całej ich rodzinie, mogącej grać panów tylko dzięki zarabianym w foluszu pieniądzom Peterlina. Ale pohamował się. Peterlin nie żył. Leżał zamordowany, z węgierskimi dukatami na oczach, w świetlicy własnego gródka, wśród kopcących świec, na marach, na czerwonym suknie. Peterlin nie żył. Nie godziły się, wstrętne były przy jego zwłokach kłótnie i pyskówki, mierziła sama myśl o tym. Reynevan bał się nadto, że gdy tylko otworzy usta, to się rozszlocha.

Wyszedł bez słowa.

Żałoba i przygnębienie wisiały nad całym balbinowskim grodkiem. Było pusto i cicho, służba skryła się gdzieś, świadoma, że pogrążonym w żalu żałobnikom niedobrze jest włazić pod rękę. Nawet psy nie szczekały. W ogóle nie widać było psów. Oprócz…

Przetarł wciąż wypełnione łzami oczy. Siedzący między stajnią a łaźnią czarny brytan nie był zjawą. Ani myślał znikać.

Reynevan szybkim krokiem przemierzył podwórze, wszedł do budynku od strony wozowni. Przeszedł wzdłuż koryta dla krów – budynek był zarazem oborą i chlewem – dotarł do przegród dla koni. W kącie przegrody zajmowanej zwykle przez konia Peterlina, dziobiąc nożem glinę klepiska, klęczał wśród odgarniętej słomy Urban Horn.

– Tego, czego szukasz, nie ma tutaj – powiedział Reynevan, sam dziwiąc się swemu spokojowi. Horn, o dziwo, wcale nie wydawał się być zaskoczony. Patrzył mu w oczy, nie wstając.

– To, czego szukasz, ukryte było w innej skrytce. Ale już tego nie ma. Spłonęło.

– Doprawdy?

– Doprawdy – Reynevan wydobył z kieszeni nadpalony fragment arkusza, rzucił go niedbale na polepę. Horn nadal nie wstawał.

– Kto zabił Peterlina? – Reynevan postąpił krok. – Kunz Aulock i jego banda na zlecenie Sterczów? Pana Barta z Karczyna też oni zabili? Co ty masz z tym wspólnego, Horn? Dlaczego jesteś tu, w Balbinowie, pół dnia zaledwie po śmierci mego brata? Skąd znasz jego skrytkę? Dlaczego szukasz w niej dokumentów, które spłonęły w Powójowicach? I co to były za dokumenty?

– Uciekaj stąd, Reinmarze – powiedział Urban Horn, przeciągając słowa. – Uciekaj stąd, jeśli ci życie miłe. Nie czekaj nawet na pochówek brata.

– Najpierw odpowiesz mi na pytania. Zacznij od tego najważniejszego: co ciebie łączy z tym zabójstwem? Co łączy z Kunzem Aulockiem? Nie próbuj kłamać!

– Nie będę próbował – odrzekł Horn, nie spuszczając wzroku – ani kłamać, ani odpowiadać. Dla twojego dobra zresztą. Może cię to zdziwi, ale taka właśnie jest prawda.

– Zmuszę cię do odpowiedzi – Reynevan postąpił krok i dobył puginału. – Zmuszę cię, Horn. Jeśli trzeba będzie, siłą.

O tym, że Horn zagwizdał, świadczyło tylko złożenie warg, dźwięk słyszalny nie był. Ale tylko dla Reynevana. W następnej bowiem chwili coś ze straszliwą mocą uderzyło go w pierś. Runął na klepisko. Gnieciony ciężarem otworzył oczy, po to, by zobaczyć tuż przed nosem pełny garnitur zębisk czarnego brytana Belzebuba. Psia ślina kapała mu na twarz, smród przyprawiał o mdłości. Złowrogi, gardłowy warkot paraliżował lękiem. W polu widzenia pojawił się Urban Horn, chowający za pazuchę nadpalony papier.

– Do niczego mnie nie możesz zmusić, chłopcze – Horn poprawił na głowie szaperon. – Wysłuchasz jednak tego, co powiem ci z dobrej woli. Ba, z życzliwości. Belzebub, nie rusz.

Belzebub nie ruszył. Choć widać było, że wielką miał chętkę.

– Z życzliwości – powtórzył Horn – radzę ci zatem, Reinmarze: uciekaj. Zniknij. Posłuchaj rady kanonika Beessa. Bo głowę stawię, że udzielił ci rad, dał wskazówki, jak wyplątać się z kabały, w którą popadłeś. Nie lekceważy się, chłopcze, wskazówek i poleceń ludzi takich, jak kanonik Beess. Belzebub, nie rusz.

– Z powodu twego brata – powiedział Urban Horn – przykro mi niezmiernie. Sam nie wiesz, jak. Bywaj. I strzeż się.

Gdy Reynevan otworzył oczy, zaciśnięte przed dotykającym niemal twarzy pyskiem Belzebuba, w stodole nie było już ani psa, ani Horna.

Przykucnięty na grobie brata Reynevan kurczył się i dygotał ze strachu. Sypał dookoła siebie sól zmieszaną z leszczynowym popiołem i drżącym głosem powtarzał zaklęcie. Coraz mniej wierząc w jego skuteczność.

Wirfe saltze, wirfe saltze

Non timebis a timore nocturno

Ni moru, ni gościa z ciemności

Ani demona

Wirfe saltze, wirfe saltze…

Monstra kłębiły się i hałasowały w mroku.

Choć świadom ryzyka i traconego czasu, Reynevan zaczekał na pochówek brata. Nie dał się, mimo wysiłków bratowej i jej rodzinki, zniechęcić do czuwania przy zwłokach, wziął udział w egzekwiach, wysłuchał mszy. Był przy tym, gdy w obecności szlochającej Gryzeldy, proboszcza i nielicznego konduktu zakopano Peterlina w dole na cmentarzu na tyłach starodawnego wąwolnickiego kościółka. Dopiero wówczas wyjechał. To znaczy – udał, że wyjeżdża.