Выбрать главу

– To, że wyjdziesz z więzienia – odszczeknął czupurnie Reynevan – możesz zawdzięczać mnie właśnie. I ojcu Ottonowi. Sam to sobie zakarbuj i nie próbuj strugać ważniaka. I stawiać przed wyborami. Bo to nie ja, lecz ty stoisz przed wyborem. Albo idziesz ze mną, albo gnij tu dalej. Wybór…

Mężczyzna przerwał mu głośnym pukaniem w deskę konfesjonału.

– Wiedz – powiedział po chwili – że trudne wybory nie są mi pierwszyzną. Grzeszysz pychą, mniemając, że się ich ulęknę. Jeszcze dziś rano nie wiedziałem o twoim istnieniu, jeszcze dziś wieczorem, jeśli trzeba będzie, o twym istnieniu zapomnę. Powtarzam, a po raz ostatni: albo będąca wyrazem zaufania spowiedź, albo żegnaj. Pospiesz się z wyborem, niewiele czasu zostało do seksty. A tu surowo przestrzega się liturgii godzin.

Reynevan zacisnął pięści, walcząc z przemożną ochotą, by odwrócić się i wyjść, wyjść na słońce, świeże powietrze, zieleń i przestrzeń. Wreszcie przełamał się. Zdrowy rozsądek zwyciężył.

– Nie wiem nawet – wydusił z siebie, klękając na wyślizganym drewnie – czy jesteś kapłanem.

– To bez znaczenia – w głosie człowieka z konfesjonału zabrzmiało coś na kształt drwiny. – Idzie mi tylko o spowiedź. Rozgrzeszenia nie oczekuj.

– Nie wiem nawet, jak cię zwać.

– Mam wiele nazwisk – dobiegło zza kratki, cicho, ale wyraźnie. – Pod różnymi imionami zna mnie świat. Skoro mam szansę być światu przywrócony… Trzeba będzie coś wybrać… Wilibald z Hirsau? A może, hmm… Benignus z Aix? Paweł z Tyńca? Cornelius van Heemskerck? A może… A może… mistrz Szarlej? Jak ci się to widzi, chłopcze: mistrz Szarlej? No, dobra, nie rób min. Po prostu: Szarlej. Może być?

– Może, Przystąpmy do rzeczy. Szarleju.

Ledwo masywne, iście godne twierdzy wrzeciądze strzegomskiego karmelu zatrzasnęły się za nimi z hukiem, ledwo obaj oddalili się od wysiadujących pod bramą żebraków i proszalnych dziadów, ledwo weszli w cień przydrożnych topoli, Szarlej zaskoczył Reynevana totalnie i z kretesem.

Niedawny demeryt i więzień, jeszcze przed chwileczką fascynująco tajemniczy, zasępiony i dostojnie milczący, teraz ryknął nagle homeryckim śmiechem, dał jeleniego susa w górę, rzucił się na wznak w chwasty i przez chwil kilka tarzał wśród zieleni niczym źrebak, przez czas cały rycząc i śmiejąc się na przemian. Wreszcie na oczach osłupiałego Reynevana jego niedawny spowiednik machnął kozła, zerwał się i uczynił w stronę bramy wielce obelżywy gest na zgiętym łokciu. Gest poparty został długą litanią krańcowo nieprzyzwoitych przekleństw i wyzwisk. Kilka dotyczyło przeora personalnie, kilka strzegomskiego klasztoru, kilka zakonu karmelitów jako całości, kilka miało wymiar ogólny.

– Nie sądziłem – Reynevan uspokoił konia, spłoszonego występem – że tak tam było ciężko.

– Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. – Szarlej otrzepał odzienie. – To po pierwsze. Po drugie, powstrzymaj się łaskawie od komentarzy, przynajmniej chwilowo. Po trzecie, pospieszajmy do miasta.

– Do miasta? A po co? Myślałem…

– Nie myśl.

Reynevan wzruszył ramionami, popędził wierzchowca gościńcem. Udawał, że odwraca głowę, ale nie mógł powstrzymać się od ukradkowej obserwacji kroczącego obok konia mężczyzny.

Szarlej nie był zbyt wysoki, był nawet odrobinę niższy od Reynevana, ale detal ten umykał uwadze, albowiem niedawny demeryt był barczysty, mocno zbudowany i zapewne silny, co można było wnioskować po żylastych i grających mięśniami przedramionach, wyzierających spod przykrótkich rękawów. Szarlej nie zgodził się opuścić karmelu w habicie, a strój, który mu dano, był lekko dziwaczny.

Twarz demeryta miała rysy dosyć grube, żeby nie rzec toporne; było to jednak oblicze żywe, zmieniające się bez przerwy, grające całą gamą wyrazów. Garbaty i męsko wydatny nos nosił ślady dawnego złamania, dołek podbródka niknął w starej, ale wciąż widocznej bliźnie. Oczy Szarleja, zielone jak szkło butelki, były bardzo dziwne. Gdy się w nie spojrzało, dłoń machinalnie sprawdzała, czy sakiewka jest na miejscu, a pierścień na palcu. Myśl z niepokojem biegła ku pozostawionym w domu żonie i córkach, a wiara w cnotę niewieścią obnażała całą swą naiwność. Nagle traciło się wszelkie nadzieje na zwrot pożyczonych pieniędzy, pięć asów w talii do pikiety przestawało dziwić, autentyczna pieczęć pod dokumentem zaczynała wyglądać cholernie nieautentycznie, a drogo kupionemu koniowi zaczynało dziwnie rzęzić w płucach. To właśnie się czuło, gdy patrzyło się w butelkowo zielone oczy Szarleja. Na jego oblicze, w którym zdecydowanie więcej było z Hermesa niźli z Apollina.

Minęli wielką połać podmiejskiej ogrodowizny, potem kaplicę i szpital świętego Mikołaja. Reynevan wiedział, że hospicjum prowadzą joannici, wiedział też, że w Strzegomiu zakon ma komandorię. Zaraz przypomniał sobie księcia Kantnera i jego rozkaz, kierujący go do Małej Oleśnicy. I zaczął się niepokoić. Z joannitami mógł być kojarzony, zatem droga, którą jechał, nie była drogą ściganego wilka; wątpił, by kanonik Otto Beess pochwalił wybór. W tym momencie Szarlej po raz pierwszy dał dowód swej przenikliwości. Lub równie rzadkiej umiejętności czytania w myślach.

– Nie ma powodów do niepokoju – powiedział swobodnie i wesoło. – Strzegom ma ponad dwa tysiące mieszkańców, znikniemy pośród nich jak bździna w śnieżycy. Poza tym jesteś pod moją opieką. Wszak zobowiązałem się.

– Cały czas – odrzekł Reynevan po długiej chwili, jakiej potrzebował na ochłonięcie. – Czas cały zastanawiam się, ile dla ciebie znaczy takie zobowiązanie.

Szarlej wyszczerzył białe zęby ku maszerującym w przeciwnym kierunku zbieraczkom lnu, hożym dziewojom w mocno rozchełstanych koszulach, odsłaniających wiele ze spoconych i zakurzonych wdzięków. Dziewoi było kilkanaście, a Szarlej szczerzył się do wszystkich po kolei, toteż Reynevan stracił nadzieję na to, że usłyszy odpowiedź.

– Pytanie – zaskoczył go demeryt, odrywając wzrok od krągłego tyłeczka ostatniej ze zbieraczek, podrygującego pod mokrym od potu giezłem – było natury filozoficznej. Na takowe nie zwykłem odpowiadać na trzeźwo. Ale obiecuję ci: odpowiedzi udzielę jeszcze przed zachodem słońca.

– Nie wiem, czy doczekam. Czy wcześniej nie spłonę z ciekawości.

Szarlej nie odpowiedział, przyspieszył natomiast kroku tak, że Reynevanowi przyszło zmusić konia do lekkiego kłusa. Szybko więc znaleźli się pod Bramą Świdnicką. Za nią zaś, za gromadą kucających w cieniu brudnych pątników i pokrytych wrzodami żebraków był już Strzegom, jego wąskie, błotniste, cuchnące i pełne ludzi uliczki.

Dokąd by i jakim bądź celu ich droga wiodła, Szarlej ją znał, prowadził bowiem pewnie i bez żadnego wahania.

Przeszli uliczką, w której stukotało tyle krosien, że niechybnie była to Tkacka lub Sukiennicza. Wkrótce znaleźli się na placyku, nad którym górowała wieża kościelna. Przez placyk – dało się to widzieć i czuć – niedawno przeganiano bydło.

– Popatrz jeno – rzekł Szarlej, zatrzymując się. – Kościół, karczma, bordel, a w środku między nimi kupa gówna. Oto parabola ludzkiego żywota.

– A podobno – Reynevan nie uśmiechnął się nawet – na trzeźwo nie filozofujesz.

– Po długim okresie abstynencji – Szarlej skierował nieomylne kroki w zaułek, w stronę lady zastawionej antałkami i kuflami – upaja mnie sama jeno woń dobrego piwa. Hej, dobry człeku! Białe strzegomskie poproszę! Z piwnicy! Zechciej zapłacić, chłopcze, albowiem, jak powiada Pismo, argentum et aurum non est mihi.