Reynevan parsknął, ale rzucił na ladę kilka halerzy.
– Czy dowiem się wreszcie, jakie sprawy cię tu przywiodły?
– Dowiesz. Ale dopiero wówczas, gdy przynajmniej trzy z tych spraw wypiję.
– A potem? – Reynevan zmarszczył brwi. – Ów dopiero co wspomniany zamtuz?
– Nie wykluczam – Szarlej uniósł kufel. – Nie wykluczam, chłopcze.
– A dalej? Trzydniowa libacja na okoliczność odzyskania wolności?
Szarlej nie odpowiedział, pił bowiem. Nim jednak przechylił kufel, mrugnął zza niego, a mrugnięcie to mogło znaczyć wszystko.
– To był jednak błąd – przemówił poważnie Reynevan, wpatrzony w grającą łykami grdykę demeryta. – Może błąd kanonika. A może mój, że go posłuchałem. Że zadałem się z tobą.
Szarlej pił, nie zwracając na niego żadnej uwagi.
– Na szczęście – ciągnął Reynevan – łatwo można temu wszystkiemu zaradzić. I kres położyć.
Szarlej odjął kufel od ust, westchnął, oblizał pianę z górnej wargi.
– Chcesz mi coś powiedzieć – odgadł. – Mówże więc.
– My dwaj – rzekł zimno Reynevan – zwyczajnie nie pasujemy do siebie.
Demeryt skinął, by nalano mu drugie piwo, przez moment zdawał interesować się wyłącznie kuflem.
– Trochę się różnimy, fakt – przyznał, łyknąwszy. – Ja, dla przykładu, nie zwykłem chędożyć cudzych żon. Gdyby dobrze poszukać, znajdzie się zapewne jeszcze kilka różnic. To normalne. Stworzono nas bowiem na obraz i podobieństwo, ale Stwórca zadbał o cechy indywidualne. I chwała Mu za to.
Reynevan machnął ręką, coraz bardziej zły.
– Zastanawiam się – wypalił – czy cię w imię Stwórcy nie pożegnać. Tu, zaraz. Abyśmy rozeszli się, każdy w swoje stronę. Bo doprawdy nie wiem, w czym możesz mi się przygodzie. Boję się, że w niczym.
Szarlej spojrzał na niego znad kufla.
– Przygodzie? – powtórzył. – W czym? Łatwo się przekonać. Krzyknij: „Pomocy, Szarleju!”, a pomoc będzie ci dana.
Reynevan wzruszył ramionami i odwrócił się z zamiarem odejścia. Potrącił kogoś. A ten ktoś uderzył jego konima tak mocno, że koń kwiknął i cisnął się, obalając go w gnój.
– Jak chodzisz, żłobie? Gdzie z tą chabetą? Tu jest miasto, nie twoja zafajdana wiocha!
Tym, który go potrącił i rugał, był jeden z trzech młodych mężczyzn, odzianych bogato, modnie i elegancko. Wszyscy trzej byli niezwykle podobni – ustrojeni w jednakowe fantazyjne fezy na włosach fryzowanych na żelazkach oraz watowane kabaty, pikowane tak gęsto, że ich rękawy wyglądały jak wielkie gąsienice. Nosili też będące w modzie obcisłe paryskie spodnie zwane mi-parti, mające nogawki w kontrastowych kolorach. Wszyscy trzej dzierżyli toczone laski z gałkami.
– Jezu Chryste i wszyscy święci – powtórzył galant, wywijając laską młynka. – Cóż za chamstwo na tym Śląsku, cóż za sprośna dzicz! Czy ktoś ich kiedyś nauczy kultury?
– Trzeba będzie – powiedział drugi, z identycznym galijskim akcentem – samemu wziąć na się ten trud. I wprowadzić ich do Europy.
– Racja – zawtórował trzeci modniś, w błękitno-czerwonych mi-parti. – Na początek w ramach wprowadzania wygarbujmy po europejsku skórę temu tu prostakowi. Nuże, panowie, do kijów! I niech się nikt nie leni!
– Hola! – krzyknął właściciel piwnej ławki. – Bez burd, panowie kupcy! Bo straż zawezwę!
– Zawrzyj gębę, śląski ćwoku, bo i ty oberwiesz. Reynevan usiłował zerwać się, ale nie zdążył. Laska łomotnęła go w bark, druga z suchym trzaskiem spadła na plecy, trzecia strzeliła w pośladki. Uznał, że nie ma co czekać na dalsze cięgi.
– Pomocy! – wrzasnął. – Szarleju! Pomocy!
Szarlej, który przyglądał się zajściu z umiarkowanym zainteresowaniem, odstawił kufel i nie spiesząc się podszedł.
– Dosyć zabawy.
Galanci obejrzeli się – i jak na komendę ryknęli śmiechem. Faktycznie, Reynevan musiał przyznać, w swym kusym i pstrokatym odzieniu demeryt nie prezentował się najdostojniej.
– Chryste Panie – parsknął pierwszy galant, pobożny widać. – Ależ pocieszne figury spotyka się na tym krańcu świata!
– To jakiś miejscowy błazen – ocenił drugi. – Widać po cudacznym stroju.
– Nie suknia zdobi człowieka – odrzekł zimno Szarlej. – Odejdźcie stąd, łaskawcy. Prędziutko.
– Coo?
– Panowie – powtórzył Szarlej – łaskawie zechcą się oddalić. Znaczy, pójść sobie stąd gdzieś daleko. Nie musi być Paryż. Wystarczy przeciwległy kraniec miasta.
– Cooooo?
– Panowie – powtórzył Szarlej, wolno, cierpliwie i dobitnie, jak dzieciom. – Panowie raczą sobie stąd pójść. I zająć czymś dla siebie zwykłym. Sodomią, dla przykładu. W przeciwnym wypadku zostaną panowie obici, i to gruntownie. I zanim którykolwiek z panów zdąży wymówić credo in Deum patrem omnipotentem.
Pierwszy modniś zamachnął się laską. Szarlej zwinnie uniknął ciosu, chwycił za kij i zakręcił, modniś wywinął kozła i plasnął w błoto. Laską, która została mu w dłoni, demeryt zdzielił przez łeb drugiego galanta, posyłając go na piwowarską ladę, ciosem szybkim jak myśl dał po łapie trzeciemu. Ten pierwszy zerwał się tymczasem i rzucił na Szarleja, rycząc jak ranny żubr. Demeryt bez widocznego wysiłku powstrzymał szarżę ciosem, który zgiął galanta w pół. Szarlej zaś łokciem uderzył go potężnie w nerki, padającego kopnął w ucho, zdawałoby się, od niechcenia. Ale kopnięty zwinął się jak robak i już nie wstał.
Dwaj pozostali spojrzeli po sobie i jak na komendę dobyli puginałów. Szarlej pogroził im palcem.
– Nie radzę – powiedział. – Noże kaleczą!
Modnisie ostrzeżenia nie posłuchali.
Reynevanowi zdawało się, że obserwuje zajście uważnie. Czegoś jednak nie zauważył, bo nie pojął, jak stało się to, co się stało. Wobec sadzących na niego i wymachujących jak wiatraki galantów Szarlej wydawał się niemal nieruchomy, ruchy zaś, jakie wykonał, gdy go dopadli, były nieznaczne, lecz tak szybkie, że umykające oku. Jeden z modnisiów upadł na kolana, pochyliwszy głowę niemal do ziemi charczał i jeden po drugim wypluwał w błoto zęby. Drugi siedział i krzyczał. Otworzywszy usta na pełną szerokość krzyczał i płakał, cienko, modulowanie, nieustannie, zupełnie jak długo nie karmione niemowlę. Własny puginał wciąż trzymał w ręku, a nóż kolegi tkwił mu w udzie, wbity aż po złoconą gardę.
Szarlej spojrzał w niebo, rozłożył ręce gestem znaczącym „a nie mówiłem”. Zdjął swój śmieszny przyciasny kubraczek. Podszedł do plującego zębami. Zręcznie chwycił go za łokcie, poderwał, ucapił za rękawy i kilkoma precyzyjnymi kopniakami wykopał galanta z watowanego kabata. Po czym sam się weń ustroił.
– Nie suknia czyni człowieka – rzekł, przeciągając się z lubością – lecz ludzka godność. Ale tylko człowiek dobrze ubrany czuje się prawdziwie godnie.
Potem pochylił się i zdarł modnisiowi z pasa wyszywaną jałmużniczkę.
– Bogate miasto, Strzegom – powiedział. – Bogate miasto. Pieniądze, patrzcie sami, walają się na ulicach.
– Na waszym miejscu… – powiedział drżącym nieco głosem właściciel piwnej ławki. – Na waszym miejscu uciekałbym, panie. To bogate kupce, goście wielmożnego pana Guncelina von Laasan. Dobrze im tak, za burdy, co je cięgiem wszczynają… Ale uciekajcie lepiej, bo pan von Laasan…
– …w mieście rządzi – dokończył Szarlej, zabierając sakiewkę trzeciemu galantowi. – Dzięki za piwo, dobry człowieku. Pójdźmy, Reinmarze.
Poszli. Galant z nożem w udzie długo żegnał ich rozpaczliwym, nieustającym, niemowlęcym wyciem:
– Uaa-uaa! Uaa-uaa! Uaa-uaa! Uaa-uaa!