– Nie. Patrzę na te ptaki.
– Jakie ptaki? O, psia mać! W las! W las, żywo! Szarlej z rozmachem uderzył konia po zadzie, sam zaś puścił się takim pędem, że spłoszony do galopu koń zdołał go doścignąć dopiero za linią drzew. W lesie Reynevan zeskoczył z siodła, zaciągnął wierzchowca w chaszcze, potem dołączył do demeryta, obserwującego gościniec z zarośli. Przez chwilę nic się nie działo, ptaki przestały skrzeczeć, było cicho i tak spokojnie, że Reynevan już, już sposobił się wydrwić Szarleja i jego przesadną płochliwość. Nie zdążył.
Na rozstaje wpadli czterej jeźdźcy, otoczyli dziada wśród łomotu kopyt i chrapu koni.
– To nie strzegomscy – mruknął Szarlej. – A więc muszą to być… Reinmarze?
– Tak – potwierdził głucho Reynevan. – To oni.
Kyrielejson pochylił się z kulbaki, głośno pytał o coś dziada, Stork z Gorgowic napierał na niego koniem. Dziad kręcił głową, składał ręce, niechybnie życząc im, by ich wspomagała święta Petronela.
– Kunz Aulock – rozpoznał, zaskakując Reynevana, Szarlej – vel Kyrielejson. Kawał zbója, choć przecież rycerz ze znacznego rodu. Stork z Gorgowic i Sybek z Kobylejgłowy, rzadkie łotry. A ten w kuniej czapce to Walter de Barby. Obłożony klątwą biskupią za napad na folwark w Ocicach, własność raciborskich panien dominikanek. Nie wspomniałeś, Reinmarze, że twoim tropem podążają aż takie sławy.
Dziad padł na kolana, nadal składał ręce, błagał, krzyczał i bił się w piersi. Kyrielejson zwisł z siodła i chlasnął go przez grzbiet nahajem, użytek z batów zrobili też Stork i pozostali, przy czym zrobił się ścisk, w którym wszyscy wzajem sobie przeszkadzali, a konie jęły się płoszyć i ciskać. Stork i obłożony klątwą de Barby zeskoczyli więc z siodeł i zaczęli okładać wrzeszczącego dziada kułakami, a gdy upadł, wzięli się do kopania. Dziad wrzeszczał i wył, aż litość brała.
Reynevan zaklął, walnął pięścią w ziemię. Szarlej spojrzał na niego koso.
– Nie, Reinmarze – powiedział zimno. – Nic z tych rzeczy. To nie są francuscy lalusie ze Strzegomia. To jest czterech kutych, uzbrojonych po zęby zbójów i rzeźników. To jest Kunz Aulock, któremu chyba nie dałbym rady nawet jeden na jednego. Porzuć więc głupie myśli i nadzieje. Siedzimy jak myszy pod miotłą.
– I przypatrujemy się, jak mordują Bogu ducha winnego człowieka.
– I owszem – odparł po chwili demeryt, nie spuściwszy wzroku. – Bo jeśli mam wybierać, moje życie bardziej mi lube. A ja, prócz ducha Bogu, winien jestem kilku osobom pieniądze. Byłoby to nieetycznym głupim ryzykanctwem pozbawiać ich szans na zwrot długu. Zresztą, próżno gadamy. Już po wszystkim. Znudzili się.
W rzeczy samej, de Barby i Stork potraktowali dziada kilkoma pożegnalnymi kopniakami, napluli na niego, wsiedli na konie, za chwilę cała czwórka galopowała, hałłakując i wzbijając kurz, w kierunku Jaworowej Góry i Świdnicy.
– Nie zdradził nas – westchnął Reynevan. – Zbili go i skopali, a on nas nie wydał. Na przekór twoim szyderstwom, ocaliła nas dana biednemu jałmużna. Miłosierdzie i szczodrość…
– Gdyby Kyrielejson, miast brać się do bata, dał mu skojca, dziadyga wydałby nas jednym tchem – skomentował zimno Szarlej. – Jedziemy. Niestety, znowu przez dzikie bezdroża. Ktoś tu, jak pamiętam, przechwalał się całkiem niedawno, że zgubił pościg i zatarł za sobą ślady.
– A nie godzi się – Reynevan zlekceważył sarkazm, patrzył, jak dziad na czworakach szuka w rowie czapki – nie godzi się odwdzięczyć? Dać nawiązkę? Dysponujesz wszak pochodzącym z grabieży grosiwem, Szarleju. Okaż więcej miłosierdzia.
– Nie mogę – w butelkowych oczach demeryta zapaliła się drwina. – A to z miłosierdzia właśnie. Dałem dziadowi fałszywą monetę. Gdy będzie próbował wydać jedną, obiją go tylko. Jeśli złapią z kilkoma więcej, powieszą. Miłosiernie oszczędzę mu więc takiego losu. W las, Reinmarze, w las. Nie trwońmy czasu.
Spadł krótki i ciepły deszcz, gdy ustał, mokry las zaczął zasnuwać się mgłą. Ptaki nie śpiewały. Było cicho. Jak w kościele.
– Twoje grobowe milczenie – odezwał się wreszcie idący obok konia Szarlej – zdaje się coś wskazywać. Dezaprobatę jakby. Pozwól, niech zgadnę… idzie o tego dziada?
– Owszem, o niego. Postąpiłeś nieładnie. Nieetycznie, delikatnie mówiąc.
– Ha. Ktoś, kto zwykł pieprzyć cudze żony, zaczyna nauczać moralności.
– Nie porównuj, łaskawie, rzeczy nieporównywalnych.
– Tylko ci się zdaje, że są nieporównywalne. Nadto, mój niecny, w twym mniemaniu, uczynek podyktowany był troską o ciebie.
– Zaiste, trudno to pojąć.
– Przy sposobności ci to wyjaśnię – Szarlej zatrzymał się. – Na razie jednak proponowałbym skupienie się na rzeczy ważniejszej nieco. Nie mam mianowicie pojęcia, gdzie jesteśmy. Zgubiłem się w tej parszywej mgle.
Reynevan rozejrzał się, spojrzał w niebo. W rzeczy samej, przezierający przez mgłę blady krążek słońca, jeszcze przed momentem widoczny i wskazujący kierunek, teraz znikł zupełnie. Gęsty opar wisiał nisko, niknęły w nim nawet czubki wyższych drzew. Przy ziemi mgła zalegała miejscami tak, że paprocie i krzaki zdawały się wystawać z oceanu mleka.
– Miast frasować się losem ubogich dziadów – odezwał się znowu demeryt – i przeżywać rozterki moralne, użyłbyś raczej swych talentów celem odnalezienia drogi.
– Słucham?
– Daruj mi miny niewiniątka. Dobrze wiesz, o czym mówię.
Reynevan też uważał, że nawęzy będą nieodzowne, nie zsiadał jednak z konia, zwlekał. Był zły na demeryta i chciał dać mu to odczuć. Koń parskał, chrapał, trząsł łbem, tupał przednim kopytem, odgłos tupania głucho niósł się przez zatopioną w mgle knieję.
– Czuję dym – oświadczył nagle Szarlej. – Gdzieś tu palą ogień. Drwale albo węglarze. U nich wypytamy się o drogę. A twoje magiczne nawęzy zachowamy na lepszą okazję. Twoje demonstracje również.
Ruszył szparko. Reynevan ledwie za nim nadążał, koń wciąż boczył się, opierał, chrapał niespokojnie, miażdżył kopytami bedłki i surojadki. Wysłany grubym dywanem zbutwiałych liści grunt zaczął się nagle obniżać, nie wiedzieć kiedy znaleźli się w głębokim jarze. Ściany jaru porastały pochyłe, koślawe, obrośnięte liszajami mchu drzewa, ich odsłonięte przez osuwającą się ziemię korzenie wyglądały jak macki potworów. Reynevan poczuł ciarki na plecach, skurczył się w siodle. Koń parskał.
Z mgły przed sobą usłyszał klątwy Szarleja. Demeryt stał w miejscu, w którym jar rozwidlał się na dwie odnogi.
– Tędy – rzekł wreszcie z przekonaniem, podejmując marsz.
Jar wciąż się rozwidlał, byli wśród istnego labiryntu parowów, zapach dymu zaś, jak zdawało się Reynevanowi, dochodził ze wszystkich stron naraz. Szarlej szedł jednak prosto i pewnie, dziarsko przyspieszył kroku, ba, zaczął sobie nawet podgwizdywać. I przestał równie szybko, jak zaczął.
Reynevan zrozumiał, dlaczego. Gdy pod podkowami zachrupały kości.
Koń zarżał dziko, Reynevan zeskoczył, oburącz uwiesił się uzdy, w samą porę, chrapiący panicznie gniadosz łypnął na niego zalęknionym okiem, cofnął się, ciężko bijąc kopytami, krusząc czerepy, miednice i piszczele. Stopa Reynevana uwięzia między połamanymi żebrami ludzkiej klatki piersiowej, strząsnął ją dzikimi wymachami nogi. Dygotał z odrazy. I strachu.
– Czarna Śmierć – powiedział stojący obok Szarlej. – Zaraza roku tysiąc trzysta osiemdziesiątego. Wymierały wtedy całe wsie, ludzie uciekali do lasów, ale i tam dopadał ich mór. Umarlaków chowano po jarach, jak tu. Potem zwierz wykopał trupy i rozwłóczył kości…