Выбрать главу

Jagna beknęła. Dzierlatka wierciła go wzrokiem. Ruda uśmiechała się zagadkowo.

– Nie mylisz się, biegły w ziołach konfratrze – rzekła wreszcie. – Wielki jest popyt na wróżby i wieszczby. Nadchodzi czas zmian i przemian, wielu chce wiedzieć, co ten czas przyniesie. I wy też tego chcecie. Dowiedzieć się, co niesie wam los. Wszak się nie mylę?

Rudowłosa wrzucała do kociołka zioła i mieszała w nim. Wieszczyć miała zaś ta młoda dzierlatka o twarzy lisicy i oczach płonących od gorączki. W kilka chwil po wypiciu odwaru jej oczy zmętniały, sucha skóra na policzkach ściągnęła się, dolna warga odsłoniła zęby.

– Columna veli aurei – przemówiła nagle niezbyt wyraźnie. – Kolumna złotej zasłony. Urodzona w Genazzano, w Rzymie żywota dokona. Za lat sześć. Miejsce opróżnione zajmie wilczyca. W niedzielę Oculi. Za lat sześć.

Cisza, zakłócana tylko potrzaskiwaniem ognia i mruczeniem kota, panowała tak długo, że Reynevan zwątpił. Niesłusznie.

– Nim dwa dni miną – powiedziała dziewczyna, wyciągając rozdygotaną dłoń w jego kierunku. – Nim dwa dni miną, sławnym on będzie poetą. Sławne u wszystkich będzie miano jego.

Szarlej zatrząsł się lekko od tłumionego śmiechu, uspokoił się natychmiast pod ostrym spojrzeniem rudowłosej.

– Nadejdzie wędrowiec – wieszczka kilka razy odetchnęła głośno. – Nadejdzie Viator, Wędrowiec, od słonecznej strony. Zamiana się staje. Od nas ktoś odchodzi, do nas Wędrowiec przychodzi. Mówi Wędrowiec: ego sum qui sum. Nie pytaj Wędrowca o imię, ono jest tajemnicze. Bo cóż jest, kto to zgadnie: z tego, który pożera, wyszło to, co się spożywa, a z mocnego wyszła słodycz.

Martwy lew, pszczoły i miód, pomyślał Reynevan, zagadka, którą Samson zadał Filistynom. Samson i miód… Co to ma oznaczać? Co symbolizować? Kim jest ów Wędrowiec?

– Brat twój woła – zelektryzował go cichy głos medium. – Brat twój woła: Idź i przyjdź. Idź, skacząc po górach. Nie zwlekaj.

Zamienił się w słuch.

– Mówi Izajasz: zgromadzeni, uwięzieni w lochu, zamknięci w więzieniu. Amulet… I szczur… Amulet i szczur. Jin i jang, Keter i Malkut. Słońce, wąż i ryba. Odemkną się, uchylą wrota Piekieł, wonczas runie wieża, zawali się turris fulgurata, wieża trafiona piorunem. W proch rozsypie się Narrenturm, błazna pod gruzami pogrzebie.

Narrenturm, powtórzył w myśli Reynevan. Wieża Błaznów! Na Boga!

– Adsumus, adsumus, adsumus! – krzyknęła nagle dziewczyna, wyprężając się silnie. – Jesteśmy! Strzała za dnia lecąca, sagitta uolante in die, strzeż się jej, strzeż! Strzeż się strachu nocnego, strzeż się istoty, która idzie w mroku, strzeż się demona, co niszczy w południe! I co woła: Adsumus! Strzeż się pomurnika! Bój się ptaków nocnych, bój cichych nietoperzy!

Korzystając z nieuwagi rudej, Jagna cichcem dorwała się do gąsiorka, wypiła kilka głębokich łyków. Zakaszlała, czknęła.

– Strzeżcie się też – zaskrzeczała – Lasu Birnamskiego…

Rudowłosa uciszyła ją kuksańcem.

– A ludzie – westchnęła rozdzierająco wieszczka – palić się będą, płonąć w ognistym biegu. Omyłkowo. Skutkiem podobieństwa nazwisk.

Reynevan pochylił się w jej stronę.

– Kto zabił… – spytał cicho. – Kto ponosi winę za śmierć mojego brata?

Rudowłosa syknęła gniewnie i ostrzegawczo, pogroziła mu kopyścią. Reynevan świadom był, że robi to, czego robić nie wolno, że ryzykuje bezpowrotne przerwanie wieszczego transu. Ale pytanie powtórzył. Odpowiedź zaś dostał natychmiast.

– Winę ponosi wierutny kłamca – głos dziewczyny zmienił ton na niższy i bardziej chrapliwy. – Kłamca lub ten, który prawdę powie. Prawdę powie. Skłamie, albo prawdę powie. A to w zależności od tego, kto jakie żywi w tym względzie poglądy. Upalony, nadpalony, spalony. Nie spalony, bo umarły. Umarły pochowany. Niebawem wykopany. Nim trzy lata miną. Z grobu wyrzucony. Buried at Lutterworth, remains taken up and cast out… Płynie, płynie rzeką popiół ze spalonych kości… Avon do Severn, Severn do mórz, z mórz na oceany… Uciekajcie, uciekajcie, życie ratujcie. Tak mało nas już zostało.

– Koń – wtrącił nagle bezczelnie Szarlej. – Żeby uciekać, potrzebny mi koń. Chciałbym…

Reynevan uciszył go gestem. Dziewczyna patrzyła niewidzącymi oczyma. Wątpił, by odpowiedziała. Był w błędzie.

– Cisawy… – bąknęła. – Cisawy będzie.

– A ja chciałbym jeszcze… – spróbował Reynevan, ale urwał, widząc, że już koniec. Oczy dziewczyny zamknęły się, głowa opadła bezwładnie. Rudowłosa podtrzymała ją, położyła delikatnie.

– Nie zatrzymuję was – powiedziała po chwili. – Pojedziecie jarem, skręcając tylko w lewo, zawsze w lewo. Będzie bukowy las, potem polana, na niej kamienny krzyż. Na wprost krzyża przesieka. Wywiedzie was na trakt świdnicki.

– Dzięki, siostro.

– Uważajcie na siebie. Tak mało nas już zostało.

Rozdział jedenasty

w którym pokrętne przepowiednie zaczynają sprawdzać się w pokrętny sposób, a Szarlej spotyka znajomą. I objawia nowe, dotąd nieobjawione talenty.

Za bukowiną, przy skrzyżowaniu duktu z przesieką, stał wśród wysokich traw kamienny krzyż pokutny, jedna z licznych na Śląsku pamiątek zbrodni. Wnosząc ze śladów erozji i wandalizmu, zbrodni bardzo dawnej, być może dawniejszej nawet niż osada, której rozwaliny widoczne były opodal w postaci gęsto zarośniętych chwastem pagórków i dołów.

– Mocno spóźniona pokuta – skomentował zza pleców Reynevana Szarlej. – Wręcz rozłożona na pokolenia. Dziedziczna, rzekłbym. Wyrzeźbienie takiego krzyża zajmuje szmat czasu, stawia go więc już najczęściej syn, w głowę zachodząc, kogo też nieboszczyk tatuś utrupił i co go na starość natchnęło do skruchy. Prawda, Reinmarze? Jak myślisz?

– Ja nie myślę.

– Wciąż jeszcze zły jesteś na mnie?

– Nie jestem.

– Ha. Tedy jedźmy. Nasze nowe znajome nie kłamały. Przesieka na wprost krzyża, choć pewnie pamięta Bolka Chrobrego, niezawodnie wywiedzie nas na świdnicki trakt.

Reynevan popędził konia. Wciąż milczał, ale Szarlejowi to nie przeszkadzało.

– Przyznam, ze zaimponowałeś mi, Reinmarze z Bielawy. U wiedźm, znaczy. Wrzucić do ognia garść zielska, bełkotać zamawiania i zaklęcia, zasupłać nawęz potrafi, bądźmy szczerzy, byle znachor i baba guślarka. Ale twoja lewitacja, no, no, to nie w kij dmuchał. Gdzieś ty się, przyznaj, w Pradze edukował: na Uniwersytecie Karola czy u czeskich czarowników?

– Jedno – Reynevan uśmiechnął się do wspomnień – drugiego nie wykluczało.

– Rozumiem. Wszyscy tam lewitowali podczas wykładów?

Nie doczekawszy się odpowiedzi, demeryt poprawił się na końskim zadzie.

– Nie mogę się jednak oprzeć zdziwieniu – podjął – że oto zmykasz, kryjąc się przed pościgiem po lasach modą bardziej przystającą zającowi niż magikowi. Magicy, nawet jeśli muszą uciekać, robią to z większą klasą. Medea, dla przykładu, uciekła z Koryntu rydwanem zaprzężonym w smoki. Atlantes latał na hippogryfie. Morgana w pole wywodziła mirażami. Wiwiana… Nie pamiętam, co robiła Wiwiana.

Reynevan nie skomentował. Też zresztą nie pamiętał.

– Nie musisz odpowiadać – podjął Szarlej z jeszcze wyraźniejszą drwiną w głosie. – Pojmuję. Za mało masz wiedzy i wprawy, jesteś tylko adeptem nauk tajemnych, zaledwie uczniem czarnoksiężnika. Nieopierzonym pisklęciem magii, z którego wyrośnie jednak kiedyś orzeł, Merlin, Alberich albo Maugis. A wówczas biada…