Urwał, widząc na drodze to samo, co Reynevan.
– Nasze znajome wiedźmy – szepnął – nie kłamały zaiste. Nie ruszaj się.
Na przesiece, schyliwszy głowę i szczypiąc trawę, stał koń. Zgrabny koń pod wierzch, lekki palefrois o cienkich pęcinach. Cisawej maści, z ciemniejszą grzywą i ogonem.
– Nie ruszaj się – powtórzył Szarlej, zsiadając ostrożnie. – Taka okazja może się już nie powtórzyć.
– Ten koń – rzekł Reynevan z naciskiem – jest czyjąś własnością. Do kogoś należy.
– Owszem. Do mnie. Jeśli go nie spłoszysz. Więc nie spłosz.
Na widok zbliżającego się wolniutko demeryta koń wysoko uniósł łeb, potrząsnął grzywą, prychnął przeciągle, nie spłoszył się jednak, pozwolił uchwycić za kantar, który nosił. Szarlej pogłaskał go po chrapach.
– To cudza własność – powtórzył Reynevan. – Cudza, Szarleju. Trzeba będzie oddać właścicielowi.
– Ludzie, ludzie… – zanucił cichutko Szarlej. – Hej-hej… Czyj to koń? Gdzie właściciel? Widzisz, Reinmarze? Nikt się nie zgłosił. A zatem res nullius cedit occupanti.
– Szarleju…
– Dobra, dobra, uspokój się, nie trwóż twego delikatnego sumienia. Oddamy konia prawowitemu posiadaczowi. Pod warunkiem, że go napotkamy. Przed czym niechaj, błagam, ustrzegą nas bogi.
Błaganie ewidentnie nie dotarło do adresatów lub nie zostało wysłuchane, albowiem przesieka zaroiła się nagle od pieszych, zdyszanych i wskazujących konia palcami…
– To wam uciekł ten cisek? – uśmiechnął się życzliwie Szarlej. – Jego szukacie? To macie szczęście. Rwał na północ, co sił w kopytach. Ledwo zdołałem go zatrzymać.
Jeden z przybyszów, wielki brodacz, przyjrzał mu się podejrzliwie. Wnosząc z nieschludnej przyodziewy i odrażającej aparycji był, jak i pozostali, wieśniakiem. Jak i pozostali, uzbrojony był w gruby kij.
– Zatrzymaliśta – przemówił, wyrywając Szarlejowi postronek kantara – to i chwali się wam. A tera idźta sobie z Panem Bogiem.
Pozostali podeszli, otaczając ich ciasnym wieńcem i dusząco nieznośnym smrodem gospodarki rolnej. Nie byli to kmiecie, lecz wiejska biedota – zagrodnicy, komornicy i owczarze. Wykłócać się z takimi o znaleźne sensu nie miało, Szarlej zrozumiał to od razu. Bez słowa przepchnął się przez ciżbę. Reynevan ruszył za nim.
– Ejże – krępy i ohydnie woniejący owczarz chwycił nagle demeryta za rękaw. – Kumie Gamrat! Tak ich puszczacie? Nie wypytawszy, co za jedni? A nie będą to wypadkiem owi wywołańcy? Owi dwaj, co ich strzegomskie pany szukają? I nagrodę za złapanych obiecują? Nie będą to ci właśnie?
Wieśniacy zaszemrali. Kum Gamrat zbliżył się, podpierając jesionową lagą, ponury jak poranek w Zaduszki.
– Może i oni – burknął złowrogo. – A może i nie oni…
– Nie oni, nie oni – zapewnił z uśmiechem Szarlej. – To nie wiecie? Tamtych już schwytano. I nagrodę wypłacono.
– Widzi mi się, że łżecie.
– Puść rękaw, chłopie.
– A jak nie, to co?
Demeryt przez chwilę patrzył mu w oczy. Potem zaś ostrym szarpnięciem wytrącił go z równowagi, z półobrotu kopnął w goleń, tuż pod kolano. Owczarz gwałtownie padł na klęczki, a Szarlej krótkim ciosem z góry złamał mu nos. Chłop złapał się za twarz, krew spod palców polała się obficie, jaskrawym zaciekiem przyozdabiając przód siermięgi.
Nim wieśniacy zdołali ochłonąć, Szarlej wydarł kumowi Gamratowi kij i zdzielił go nim w skroń. Kum Gamrat błysnął białkami oczu i upadł w ramiona chłopa stojącego za nim, a demeryt walnął i tego. Zawirował jak bąk, piorąc kosturem na lewo i prawo.
– Uciekaj, Reinmarze! – wrzasnął. – W nogi! Reynevan żgnął konia, roztrącił czeredę, ale uciec nie zdołał. Wieśniacy doskoczyli jak psy, z obu stron, wczepili się w uprząż. Tłukł pięściami jak szalony, ale zwlekli go z siodła. Bił, ile mocy, i kopał jak muł, ale i na niego sypały się razy. Słyszał wściekły ryk Szarleja i suche trzaski czaszek, w które trafiały ciosy jesionowej lagi.
Obalili go, przytłamsili, przygnietli. Sytuacja była rozpaczliwa. To, z czym usiłował walczyć, to nie była już banda kmiotów, ale straszliwy wielogłowy potwór, śliska od brudu, śmierdząca łajnem, moczem i zjełczałym mlekiem hydra o stu nogach i dwustu kułakach.
Przez wrzask zgrai i szum krwi w uszach usłyszał nagle bojowe krzyki, tętent i rżenie koni, a grunt zadygotał od podków. Zaświszczały nahaje, rozbrzmiały wrzaski boleści, a dławiące go wielorękie monstrum rozpadło się na elementy składowe. Agresywni przed momentem wieśniacy teraz na własnej skórze poznawali, czym jest agresja. Hulający po przesiece jeźdźcy rozjeżdżali ich końmi i bez zmiłowania siekli batami, siekli tak, że aż kłaki leciały z kożuchów. Kto zdołał, pierzchał w las, ale na sucho nie uszło nikomu.
Po chwili uciszyło się nieco. Jeźdźcy uspokajali chrapiące konie, krążyli po pobojowisku, wypatrując, komu by tu jeszcze przylać. Była to malownicza dość kompania, towarzystwo, z którym należało się liczyć, a nie należało żartować, znać to było od pierwszego rzutu oka, tak po odzieniu i rynsztunku, jak i po gębach, których sklasyfikowanie jako zakazane i bandyckie nie nastręczyłoby trudności nawet niezbyt wprawnemu fizjonomiście.
Reynevan wstał. I znalazł się tuż przed nosem jabłkowitej klaczy, na której, flankowana przez dwóch konnych, siedziała tęga i sympatycznie pucołowata kobieta w męskim wamsie i berecie na jasnopłowych włosach. Spod zdobiącego beret pęku żołnich piór patrzyły twarde, kłujące i mądre orzechowe oczy.
Szarlej, który, wyglądało, znaczniejszych obrażeń nie odniósł, stanął obok, odrzucił ułomek jesionowej lagi.
– Wszelki duch – powiedział. – Oczom nie wierzę. A jednak nie miraż to, nie ułuda. Jejmość Dzierżka Zbylutowa we własnej osobie. Dobrze mówi przysłowie: góra z górą…
Jabłkowita klacz potrząsnęła łbem, aż zadzwoniły kółka munsztuka. Kobieta poklepała ją po szyi, milczała, mierząc demeryta przenikliwym spojrzeniem orzechowych oczu.
– Zmizerniałeś – powiedziała wreszcie. – A i włos ciut ci poszedział, Szarleju. Witaj. A teraz zabierajmy się stąd.
– Zmizerniałeś, Szarleju.
Siedzieli za stołem w bielonym przestronnym alkierzu na tyłach zajazdu. Jedno okno wychodziło na sad, na krzywe grusze, krzaki czarnej porzeczki i brzęczące od pszczół ule. Z drugiego okna widać było zagrodę, w której spędzano i grupowano w tabun konie. Wśród dobrej setki rumaków przeważały masywne śląskie dextrarii, wierzchowce dla ciężkozbrojnych, były też kastelany, ogiery krwi hiszpańskiej, były kopijnicze konie wielkopolskie, były mierzyny i podjezdki. Wśród łomotu kopyt i rżenia co i rusz dawały się słyszeć okrzyki i klątwy masztalerzy, komuchów i eskorty o zakazanych gębach.
– Zmizerniałeś – powtórzyła kobieta o orzechowych oczach. – I głowę śnieżkiem coś jakby przyprószyło.
– Cóż robić – odrzekł z uśmiechem Szarlej. – Tacitis que senescimus annis. Choć tobie, jejmość Dzierżko Zbylutowa, lata zdają się dodawać urody i uroku.
– Nie kadź mi. I nie jejmościuj, bo zaraz czuję się jak jakaś starka. A i Zbylutową już nie jestem. Gdy się Zbylutowi zmarło, wróciłam do panieńskiego miana. Dzierżka de Wirsing.
– Prawda, prawda – pokiwał głową Szarlej. – Toć rozstał się z tym światem Zbylut z Szarady, świeć Panie nad jego duszą. Ile to już lat, Dzierżko?
– Na Młodzianków będzie dwa roki.
– Prawda, prawda. Ja zaś w tym czasie…
– Wiem – ucięła, przenikliwym spojrzeniem obrzuciła Reynevana. – Wciąż nie przedstawiłeś mi twego towarzysza.
– Jestem… – Reynevan wahał się przez moment, decydując wreszcie, że wobec Dzierżki de Wirsing Lancelot z Wozu może być i nietaktowny, i ryzykowny. – Jestem Reinmar z Bielawy.