– Nie szkodząc? A etyka?
– Z pustym brzuchem – wzruszył ramionami Szarlej – nie zwykłem rozprawiać o filozofii. Dziś wieczorem natomiast, gdy będę syty i podchmielony, wyłożę ci principia mojej etyki. I zadziwię ich prostotą.
– To się może źle skończyć.
– Reynevan – Szarlej odwrócił się gwałtownie. – Myślże, do diabła, pozytywnie.
– Właśnie to robię. Myślę, że to się źle skończy.
– A myśl, co tylko chcesz. Ale teraz zamknij się łaskawie, bo nadchodzą.
Istotnie zbliżał się opat w asyście kilku mnichów. Opat był niski, okrągławy i pucołowaty, dobrodusznemu i poczciwemu wyglądowi przeczył jednak zacięty grymas ust oraz żywe i bystre oczy. Którymi szybko skakał od Szarleja do Reynevana. I z powrotem.
– I cóż powiecie? – spytał, chowając ręce pod szkaplerz. – Co z bratem Deodatem?
– Niemocą – oznajmił Szarlej, dumnie wydawszy wargi – tknięty jest spiritus animalis. Jest to coś w typie grand mai, wielkiej choroby, opisanej przez Avicennę, krótko mówiąc: Tohu Wa Bohu. Musicie wiedzieć, reverende pater, że najlepiej rzecz nie wygląda. Ale podejmuję się.
– Podejmujecie się czego?
– Wypędzić z opętanego złego ducha.
– Takiście pewni – opat przekrzywił głowę – że to opętanie?
– Pewnym – głos Szarleja był dość zimny – że to nie biegunka. Biegunka inaczej się objawia.
– Wszakże – w głosie opata wciąż pobrzmiewała nutka podejrzliwości – nie jesteście duchownymi.
– Jesteśmy – Szarlejowi nie drgnęła powieka. – Tłumaczyłem to już bratu infirmierzowi. A że nosimy się ze świecka, to dla kamuflażu. By omamić diabła. By móc przez zaskoczenie z mańki go zażywać.
Opat popatrzył nań bystro. Oj, niedobrze, niedobrze, pomyślał Reynevan, on głupi nie jest. To się naprawdę może źle skończyć.
– Jakżeż więc – opat nie spuszczał z Szarleja sondującego wzroku – myślicie postąpić? Wedle Avicenny? Czy może wedle zaleceń świętego Izydora z Sewilli, zawartych w słynnym dziele o tytule… Oj, przepomniałem… Ale wy, uczony egzorcysta, niezawodnie znacie…
– Etymologiae – Szarlejowi i tym razem nie drgnęła powieka. – Owszem, korzystam z zawartych tam nauk, wszak to wiedza elementarna. Podobnie jak tegoż autora De natura rerum. Jak Dialogus magnus visionum atque miraculorum Cezarego z Heisterbachu. I jak De universo Rąbana Maura, arcybiskupa mogunckiego.
Wzrok opata złagodniał nieco, ale widać było, że nie ze wszystkim opuściła go podejrzliwość.
– Uczeniście, trudno zaprzeczyć – rzekł z przekąsem. – Dowieść tego umieliście. I co teraz? Wprzód o jadło poprosicie? I napitek? I o zapłatę z góry?
– O zapłacie i mowy być nie może – wyprostował się Szarlej tak pysznie, że Reynevana ogarnął prawdziwy podziw. – Mowy być nie może o groszach, bom ja nie kupiec i nie lichwiarz. Zadowolę się jałmużną, datkiem jakim skromnym, a i to nie z góry bynajmniej, lecz po skończonym dziele. Względem zaś jadła i napitku, to przypominam wam, wielebny ojcze, słowa Ewangelii: złe duchy wyrzuca się tylko modlitwą i postem.
Twarz opata rozjaśniła się, a z oczu znikła wroga twardość.
– Zaprawdę – rzekł. – Widzę, że z prawymi i świątobliwymi mam do czynienia chrześcijanami. I zaprawdę powiadam: Ewangelia Ewangelią, ale cóż to, uczciwszy uszy, za dzieło z pustym brzuchem. Zapraszam na prandium. Skromne postne prandium, bo dziś przecie fena sexta, piątek. Pluski bobrze w sosie…
– Prowadźcie, cny ojcze opacie – głośno przełknął ślinę Szarlej. – Prowadźcie.
Reynevan otarł usta i stłumił beknięcie. Bobrzy plusk, czyli ogon, uduszony w gęstym chrzanowym sosie okazał się, podany z kaszą, prawdziwym przysmakiem. Reynevan do tej pory słyszał jedynie o tym specjale, wiedział, że w niektórych klasztorach jadano go w czas postu, albowiem z niewiadomych i ginących w pomroce dziejów przyczyn uważany był za coś podobnego rybie. Był to jednak rzadki dość delikates, nie każde opactwo miało w okolicy bobrowe gony i nie każde dysponowało przywilejem odłowu. Wielką przyjemność ze zjedzenia smakołyku psuła jednak pełna niepokoju myśl o czekającym ich zadaniu. Ale, dumał, skrupulatnie wycierając miskę chlebem, tego, co zjadłem, nikt mi już nie odbierze.
Szarlej, który w okamgnieniu poradził sobie z małą dość – bo postną przecie – porcją, perorował, robiąc wielce mądre miny.
– Względem diabelskiego opętania – gadał – różne wypowiadały się autorytety. Te największe, co do których wątpić nie śmiem, że czcigodni bracia znają je również, to święci ojcowie i doktorowie Kościoła: miarą główną Bazyli, Izydor z Sewilli, Grzegorz z Nazjanzu, Cyryl Jerozolimski i Efrem Syryjczyk. Z pewnością znane są też wam dzieła Tertuliana, Orygenesa i Laktancjusza. Prawda?
Niektórzy z obecnych w refektarzu benedyktynów z zapałem pokiwali głowami, inni głowy spuścili.
– Są to jednak źródła wiedzy dość ogólne – tłumaczył dalej Szarlej – a zatem poważny egzorcysta do nich jedynie ograniczyć swego poznania nie może.
Mnisi znowu pokiwali głowami, pilnie wyjadając z misek ostatki kaszy i sosu. Szarlej wyprostował się, odkaszlnął.
– Ja – oznajmił nie bez dumy – znam Dialogus de energia et operatione daemonum Michała Psellosa. Znam na wyrywki Exorcisandis obsessis a daemonio, dzieło autorstwa papieża Leona III, zaiste, dobrze to i z korzyścią, gdy namiestnicy Piotrowi parają się piórem. Czytywałem Picatrix, przetłumaczony z arabskiego przez Alfonsa Mądrego, uczonego króla Leonu i Kastylii. Znam Orationes contra daemoniacum i Flagellum daemonum. Znam też Księgę tajemnic Henocha, ale tu nie ma się czym chwalić, to znają wszyscy. Zaś mój asystent, odważny magister Reinmar, zgłębił nawet księgi saraceńskie, choć świadom był hazardu, jaki niesie kontakt z czarnoksięstwem pogan.
Reynevan poczerwieniał. Opat uśmiechnął się życzliwie, wziąwszy to za przejaw modestii.
– Zaprawdę! – ogłosił. – Toć widzim, że uczeni z was męże i bywali egzorcyści. Ciekawość, siła czartów macie na rozkładzie?
– Po prawdzie – Szarlej spuścił oczy, skromny jak klaryska nowicjuszka – to z rekordami mi się nie mierzyć. Najwięcej diabłów, ile udało mi się od jednego machu wygonić z opętanego, to dziewięć.
– W samej rzeczy – zatroskał się widomie opat – nie jest to wiele. Słyszałem o dominikanach…
– Ja też słyszałem – przerwał Szarlej. – Ale nie widziałem. Nadto, ja mówiłem o diabłach pierwszej gildii, a wszak wiadomo, że każdy jeden diabeł pierwszej gildii ma na usługi co najmniej trzydziestu mniejszych czarciuków. Tych jednak szanujący się egzorcyści przy wypędzaniu nie liczą, bo jeśli wygoni się herszta, uciekają i ciury. Ale gdy wszystkie policzyć metodą braci predykantów, to wnet okazać się może, że śmiało mogę z onymi w paragon iść.
– Jużci prawda – przyznał opat, ale dość niepewnie.
– Niestety – dorzucił Szarlej zimno i trochę jakby od niechcenia – nie mogę też przyobiecać pisemnych gwarancyj. Proszę to mieć na uwadze, żeby potem nie było pretensyj.
– Hę?
– Święty Marcin z Tours – Szarlejowi i tym razem nawet powieka nie drgnęła – od każdego egzorcyzmowanego diabła brał podpisany jego własnym diabelskim imieniem dokument, zobowiązanie, że dany czart już nigdy, przenigdy nie poważy się opętać danej osoby. Wielu słynnym świętym i biskupom to samo się później udawało, lecz ja, skromny egzorcysta, takiego dokumentu załatwić nie zdołam.