Выбрать главу

Miał wrażenie, że świat zamarł na moment. I wówczas, w zupełnej ciszy, wśród zastygłego na tle szarych murów tableau benedyktynów w czarnych habitach, coś nagle drgnęło, coś się wydarzyło, coś zakłóciło martwy spokój ruchem i dźwiękiem.

Siedzący pod ścianą tępooki waligóra gwałtownie, z obrzydzeniem i wstrętem odrzucił brudny i lepiący się garnuszek z miodem. Garnuszek stuknął o posadzkę, nie rozbił się jednak, lecz poturlał, wdzierając w ciszę głuchym, acz głośnym turkotaniem.

Waligóra uniósł do oczu lepkie od słodkości palce. Przyglądał się im przez chwilę, a na jego nalanym księżycowym obliczu odmalowało się najpierw niedowierzanie, a potem przerażenie. Reynevan przyglądał mu się, oddychając ciężko. Czuł na sobie ponaglający wzrok Szarleja, ale nie był już w stanie wykrztusić ani słowa. Koniec, pomyślał. Koniec.

Osiłek, wciąż patrząc na swe palce, zajęczał. Rozdzierająco.

I wówczas leżący na marach brat Deodat zastękał, zakaszlał, zacharczał i wierzgnął nogami. Po czym zaklął, nader świecko.

– Święta Eufrozyno… – jęknął opat, klękając. Pozostali mnisi poszli za jego przykładem. Szarlej otworzył usta, ale szybko i przytomnie je zamknął. Reynevan przyłożył ręce do skroni, nie wiedząc, modlić się czy uciekać.

– Zaraza… – zaskrzeczał brat Deodat, siadając. – Ale mnie suszy… Co? Przespałem wieczerzę? Mór na was, braciszkowie… Chciałem się ino zdrzemnąć… Ale przecieżem prosił, by rozbudzić mnie na nieszpory…

– Cud! – krzyknął jeden z klęczących zakonników.

– Nastało królestwo Boże – drugi padł krzyżem na posadzkę. – Igitur pervenit in nos regnum Dei!

– Alleluia!

Siedzący na marach brat Deodat wodził dookoła nie rozumiejącym wzrokiem, od klęczących konfratrów do Szarleja ze stułą na szyi, od Reynevana do waligóry Samsona, wciąż oglądającego swe dłonie i brzuch, od modlącego się opata do mnichów, którzy właśnie nadbiegli z kubłem łajna i miedzianą patelnią.

– Czy ktoś – zapytał niedawny opętany – zechciałby mi wyjaśnić, co tu się wyprawia?

Rozdział trzynasty

w którym po opuszczeniu klasztoru benedyktynów Szarlej wykłada Reynevanowi swą filozofią egzystencjalną, sprowadzającą sią – w uproszczeniu – do tezy, że wystarczą spuszczone spodnie i chwila nieuwagi, by ktoś nieżyczliwy dobrał ci się do dupy. Za chwilą życie potwierdza te wywody w całej rozciągłości i każdym detalu. Z opresji ratuje Szarleja ktoś, kogo czytelnik już zna -a raczej zdaje mu sią, że zna.

Egzorcyzmowanie u benedyktynów – choć w zasadzie uwieńczone sukcesem – wzmogło jeszcze niechęć Reynevana do Szarleja, niechęć budowaną, rzec by można, od pierwszego wejrzenia, a zyskującą na ostrości po wypadku z proszalnym dziadem. Reynevan zdążył już zrozumieć, ze jest od demeryta zależny i że nie da sobie bez niego rady, że w szczególności operacja wyswobodzenia jego ukochanej Adeli ma w pojedynkę znikome szansę powodzenia. Rozumienie rozumieniem, zależność zależnością, ale niechęć była, dokuczała i złościła jak naderwany paznokieć, jak utruszony ząb, jak drzazga w opuszku palca. A pozy i wypowiedzi Szarleja pogłębiały ją tylko.

Do sporu – czy, raczej dysputy – doszło wieczorem po opuszczeniu klasztoru, w całkiem, jak twierdził demeryt, niedużym już oddaleniu od Świdnicy. Paradoksalnie Reynevan wspomniał egzorcystyczne szelmostwa Szarleja i jął mu je wyrzucać podczas spożywania darów, dzięki szelmostwu zdobytych – na odchodnym wdzięczni benedyktyni wręczyli im bowiem pokaźne zawiniątko, zawierające, jak się okazało, żytni chleb, tuzin jabłek, kilkanaście jaj na twardo, pęto wędzonej jałowcowej kiełbasy i grubą polską kiszkę kaszaną.

W miejscu, gdzie zrujnowany częściowo jaz spiętrzył i rozlał rzeczkę, na suchym stoku na skraju boru, wędrowcy siedzieli zatem i jedli, przyglądając się słońcu, opuszczającemu się coraz to niżej ku szczytom sosen. I dysputując. Reynevan rozgalopował się nieco, wychwalając normy etyczne, a ganiać sowizdrzalstwo. Szarlej usadził go natychmiast.

– Nie przyjmuję – oświadczył, wypluwając skorupki niedokładnie obłupanego jajka – nauk moralnych od kogoś, kto zwykł pieprzyć cudze żony.

– Ile razy jeszcze – uniósł się Reynevan – każesz sobie powtarzać, ze to nie to samo? Ze nie ma porównania?

– Jest, Reinmarze, jest.

– Ciekawe.

Szarlej oparł cheb o brzuch i ukroił kolejną pajdę.

– Różni nas – zaczął po chwili z pełnymi ustami – jak łatwo zauważyć, Doświadczenie i mądrość życiowa. Dlatego to, co ty robisz instynktownie, kierowany prostą, dziecięcą wręcz dążnością do zaspokojenia popędów, ja czynię z rozmysłu i planowo. Ale u podstaw leży wciąż to samo. Przekonanie mianowicie, ze wszech miar słuszne zresztą, ze liczę się ja, moje dobro i moja przyjemność, resztę zaś, o ile mojemu dobru i interesowi niczego nie przysparza, może spokojnie tiafić szlag, albowiem cóż ta reszta może mnie obchodzić, w niczym mi nie służąc. Nie przerywaj. Wdzięki twej luby Adeli były dla ciebie jak cukierek dla dziecka. By móc polizać i pociućkać, zapomniałeś o wszystkim, liczyła się tylko i wyłącznie twoja własna przyjemność. Nie, nie próbuj wyjeżdżać mi tu z miłością, cytować Petrarki i Wolframa von Eschenbach. Miłość to też przyjemność, i to jedna z najbardziej egoistycznych, jakie znam.

– Nie chcę tego słuchać.

– In summa – ciągnął niewzruszenie demeryt – nasze programy egzystencjalne niczym się nie różnią, będąc opartymi o principium: wszystko, co czynię, ma służyć mnie. Moje własne dobro, błogość, wygoda i szczęśliwość są jedynie ważne, resztę pal diabli. Tym, co nas jednak różni…

– Więc jednak?

– …jest umiejętność perspektywicznego myślenia. Ja, mimo częstych pokus, powstrzymuję się w miarę możliwości od chędożenia cudzych żon, ponieważ perspektywiczne myślenie podpowiada, że nie tylko nie przyniesie mi to korzyści, ale wręcz przeciwnie: przysporzy kłopotów. Ubogich, jak owego przedwczorajszego dziada, nie rozpieszczam datkami nie ze skąpstwa, jeno dlatego, że taka dobroczynność nic nie daje, ba, wręcz szkodzi… grosza ubywa, a człowiek zarabia sobie na opinię durnia i frajera. A że frajerów i durniów infinitus est numerum, sam wyłudzam, co i ile się da. Nie stosując taryfy ulgowej wobec benedyktynów. I innych zakonów. Pojąłeś?

– Pojąłem – Reynevan ugryzł kęs jabłka – za co siedziałeś w pudle.

– Niczego nie pojąłeś. Ale czas na naukę jest, na Węgry daleka droga.

– A dotrę tam aby? Cało?

– Co chciałeś przez to powiedzieć?

– A bo słucham cię, słucham, i coraz większym czuję się frajerem. Który w każdej chwili może zostać ofiarą całopalną na ołtarzu twej własnej wygody. Ową resztą, którą pal diabli.

– No proszę – ucieszył się Szarlej – jednak czynisz postępy. Zaczynasz rozumować rozsądnie. Pomijając nieuzasadniony sarkazm, już zaczynasz łapać podstawową zasadę życiową: zasadę ograniczonego zaufania. Uczącą, że otaczający świat nieustannie na ciebie dybie, nigdy nie przepuści okazji, by wyrządzić ci zniewagę, przykrość lub krzywdę. Że tylko czeka, aż spuścisz portki, by natychmiast dobrać się do twej gołej dupy. Reynevan parsknął.

– Z czego – nie dał zbić się z pantałyku demeryt – płyną dwa wnioski. Primo: nigdy nie ufaj i nigdy nie wierz w intencje. Secundo: jeśliś sam wyrządził komuś przykrość lub krzywdę, nie gryź się tym. Byłeś zwyczajnie szybszy, zadziałałeś prewencyjnie…