Nagle zobaczył sam siebie jakby z boku, chłodnym okiem. Przygarbiony chłopak na brzeżku fotela. Z takim samym chłodem słuchał słów zlatujących ze spękanych warg. Ojciec milczał. Jego oczy stawały się coraz większe w pobladłym, kościstym obliczu, aż w końcu chłopak ujrzał w nich swoje odbicie. Wtedy przestał mówić.
Rodzic wyprostował się. Przeszedł się po pokoju, zataczając jak pijany, zatrzymał przy stole, przechylił głowę na ramię i wraził czubek palca w płomień świecy.
– Toria – szepnął – Toria…
Płomień oblizał jego palec z dwóch stron, żeby się ponownie połączyć i wystrzelić do sufitu.
– Toria.
Płomyk odbijał się w oczach Egerta nieruchomą, czerwoną plamką.
– Tato – powiedział również szeptem Luar.
– Przebacz jej.
Ojciec nakrył dłonią płomień i zgasił świecę.
– Przebaczyłeś?
Luar milczał zdziwiony. Nie przyszło mu do głowy, że mógłby komuś przebaczać.
– Ona… To moja wina… Jej…
Tarł dłoń, rozmazując ciemną plamę.
– Jest jej jeszcze ciężej niż mnie… choć trudno to sobie wyobrazić…
– A co ze mną? – zapytał Luar.
Z sali bankietowej doleciała biesiadna pieśń, śpiewana nieskładnie, lecz gromko.
– Wybacz nam – wykrztusił w końcu ojciec.
Luar patrzył na jego szerokie plecy. Sponad ramienia wyglądał kędzierzawy chłopczyk z portretu.
– Wybacz. Ona nie jest w stanie… znieść twego widoku. Z każdym dniem… stajesz się coraz bardziej podobny do ojca.
Biesiadna pieśń zatonęła w rykach śmiechu. Za oknem rozległ się dźwięk rogu, drugi odpowiedział z oddali. Były to sygnały objeżdżającego ulice patrolu.
Chłopczyk z obrazu uśmiechał się wesoło i nieco figlarnie.
– Do kogo? – spytał cicho młodzieniec.
Egert syknął przez zęby i odwrócił się. Ich spojrzenia spotkały się. Luar pierwszy uciekł wzrokiem.
– Swego ojca… Do Fagirry, mnicha Zakonu Łaszą, który… torturował twoją matkę.
Gdzieś w dole ciężko trzasnęły drzwi. Goście się rozjeżdżali, nie doczekawszy gospodarza, lecz najwidoczniej się tym nie przejmując. Czyjś koń zarżał, ktoś obrugał lokaja, znowu śmiech i pijackie przechwałki…
Luar obserwował, jak rozprostowują się włókna dywanu w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał Egert Soll. Od razu wszystko zrozumiał i uwierzył. Miał w pamięci szalone oczy matki, swoją pijaną noc i beznadziejną pogoń za nikłą nadzieją.
Włókna prostowały się jak przydeptana trawa. Jak na zielonej łące, gdzie fruwają ważki, po łodygach wędrują w górę i w dół czerwono-czarne żuki, gdzie tak miło leżeć na plecach z rozpostartymi ramionami, patrząc na obłoki…
Leżał na plecach z rozpostartymi ramionami, obok zaś, za ścianą trawy, bawili się jego rodzice. Zielone miotełki ścieliły się ku ziemi, aby potem się powoli rozprostować.
Czarne włosy matki splatały się z łodygami, długimi, ostrymi liśćmi, złotymi plamami kwiatów. Ojciec śmiał się, chwytając jej nadgarstki, przewracał w trawę, sam padając na ziemię i mieszając z łodygami swe jasne włosy, takie same, jak u Luara…
Uśmiechnięty beztrosko chłopiec patrzył, jak tuż przed jego twarzą wirują, niczym na niewidzialnych nitkach dwa czerwono-czarne motyle o atłasowych skrzydłach.
Ojciec i matka tańczyli w gęstym, niemal namacalnym obłoku. Małemu Luarowi zdawało się, że ta chmurka ma zapach pyłków kwiatowych. Leżał, spoglądając w błękit nieba, przyozdobiony zgiętą trawą i żółto-zieloną gąsienicą na jej czubku. Wydawało mu się, że robaczek jest broszką na niebieskiej sukni.
Później przez gęstwę trawy przebiło się dwoje rąk: jedna z nich cienka, biała z cienkimi nitkami żył, a druga twarda, silna, ogorzała. Pierwsza spoczęła na czole chłopca, druga żartobliwie zburzyła mu włosy.
Rodzice trzymali w ustach źdźbła trawy. Luar bez namysłu także zerwał trawkę i wsunął sobie do ust…
Jasna chmurka przykryła go także, jak prześcieradło.
Leżeli w trawie. Ramię matki było poduszką dla Luara, łożem plecy ojca.
Nieustanny śpiew świerszczy i jakiś zabłąkany prosiak na skraju polany…
I niebo…
Uniósł powieki. Zamiast obłoków ujrzał wysoki, spadzisty sufit. Majaczyły na nim cienie jego i ojca.
Ojca? Tamten świat skończył się, odszedł dziś bezpowrotnie. Luar nie chciał skończyć się razem z nim. Znów spojrzał na siebie z boku. I pomyślał, że najlepiej jednak byłoby teraz umrzeć. Paść twarzą na dywan… Zaraz jednak chłodny rozsądek podpowiedział mu, że nie umrze. Od tego się nie umiera.
– Jak się dowiedziałeś? – usłyszał swój obcy, martwy głos.
Rozmówca nie odpowiadał. Właściwie, pomyślał trzeźwo Luar, jak się powinienem teraz do niego zwracać? Po prostu: Egercie? Czy: panie Egercie?
– Jestem podobny do… niego? Tak?
– Wybacz mi – odparł głucho ten, który dotychczas był mu ojcem – lecz nie mogę na ciebie patrzeć, mój mały. Nie mogę… Dzionku.
Gdy nadeszły mrozy, przenieśliśmy się do gospody, do izdebek na poddaszu, gdzie za okienkiem skrzypiała chorągiewka od wiatru na dachu sąsiedniego domostwa, trzeszczały rozeschnięte deski podłogi i słychać było głośne kłótnie kucharki z pokojówką. Miejscowy stajenny zaraz pierwszego wieczoru sięgnął Gezinie pod spódnicę. Flobaster wyprowadził go na tylny dziedziniec. Obecny przy tym Mucha oznajmił z zadowoloną miną, że tamten „na długo to zapamięta”.
Stajenny rzeczywiście znikł całkiem z naszych oczu, ale kto by się nim przejmował.
Ja miałam o wiele gorzej, bo zwróciłam uwagę właściciela oberży.
Niewysoki, chudy, z kolanami spiczastymi jak u pasikonika, łysawy i przebiegły oberżysta nie zwracał uwagi na uroki naszej amantki. Coraz częściej czułam na sobie natarczywe spojrzenie maleńkich, chytrych oczek. Flobaster milczał ponuro. Wiedziałam, że jesteśmy zobowiązani wobec gospodarza, który wynajął nam lokum za pół ceny i oczekuje od nas wdzięczności.
Starałam się jak najrzadziej przebywać w jego towarzystwie. Dostrzegając cienką postać w końcu korytarza, garbiłam się i zaczynałam utykać. Na próżno. Mucha przyniósł mi same złe wieści. Tamten wypytywał go, dokąd wychodzę i kiedy wracam. Dwukrotnie, rzecz niebywała, obejrzał pod rząd przedstawienia, jakie dawaliśmy na głównym dziedzińcu.
Całymi dniami błądziłam po zaśnieżonych ulicach, przepełniona najczarniejszymi myślami.
Ile dni potrzebował Luar, by dotrzeć do Kawarrenu? Według mej orientacji, powinien być już po rozmowie z ojcem… Jeśli, oczywiście, chłopak dotarł tam cały i zdrowy i jeśli rzeczywiście zastał Egerta…
Starałam się nie myśleć o innych możliwościach. Wałęsałam się ulicami, czasem wyczekiwałam u miejskiej bramy i żałowałam tylko, że nie umówiliśmy się na kolejne spotkanie. Jak Luar mnie odnajdzie? Jeśli, oczywiście, zechce mnie szukać…
Oberżysta dość szybko pojął, że go unikam. Pewnego ranka Flobaster wezwał mnie na rozmowę, mroczny jak chmura gradowa. Najwyraźniej właściciel odbył z nim długą, męską rozmowę. Zgrzytając zębami i uciekając wzrokiem, nasz szef oznajmił mi oschle, że zanim zacznę obrażać przyjaznego nam człeka, powinnam bliżej go poznać.
W izdebce czekał na mnie podarek: papierowa róża i talerz ciasteczek. Gezina oświadczyła z niewinną minką, że zjadła trochę i ma nadzieję, że nie mam do niej o to żalu.
Obróciłam w palcach sztuczny kwiatek. Szeleszczące, sztywne płatki niosły zapach różanego olejku. Gezina przymknęła powieki…
Oberżysta siedział w głębokim fotelu pośrodku głównej izby. Nawet mysz nie mogła się przemknąć niezauważona. Na szczęście wypatrzyłam w porę chudy cień przez ażurową poręcz kręconych schodów i zawróciłam do góry. Nie zwracając uwagi na docinki rozhisteryzowanej Geziny, wyszłam okienkiem na sąsiedni dach.