Nagie drzewa, wieczny pogrzebowy kondukt, wzdrygały się pod podmuchami wiatru i wymachiwały bezsilnie gałęziami. Mały wzgórek przywitał Luara szelestem suchej trawy. Leżał w niej zwinięty dębowy liść. Wyglądał jak garść, w której przesypywał się miękki śnieg.
Luar bezradnie opuścił ramiona. „Powinienem położyć coś na mogile, kawałek chleba albo chociaż kwiatek… Niczego nie przyniosłem. Nie wiem, czego potrzebujesz. Czego potrzebujesz ode mnie… Przyszedłem, widzisz?!”.
Nic się nie wydarzyło. Nikt nie wstał z grobu. W suchej garści dębowego liścia wciąż przesypywał się śnieg i wciąż miotały się nagie gałęzie nad schyloną głową Luara.
Pomyślał, że powinien uklęknąć. Tak chyba powinien zachować się syn, po raz pierwszy odwiedzający ojcowską mogiłę…
Zrobiło mu się słabo.
Miał wrażenie, jakby zimny wiatr, hulający po cmentarzu, przebił mu pierś. Serce zabiło gwałtownie, twarz zdrętwiała. Wystraszony, chwycił się za gardło. Zatoczył się, ledwie trzymając na nogach. Przed oczami miał barwne flagi, ogromny, kolorowy plac, gdzieś daleko, w dole, skrawek szarej tkaniny, spływający po wytartych stopniach, dymiący knot zgaszonej świecy, potem szalone oczy wyklinającej go matki, zielonkawy tatuaż na nadgarstku wąskiej, męskiej ręki, chrząkający groźnie dzik bojowy, martwa żmija na dnie wyschniętego strumienia, żelazne pręty, podobne do wyciągniętych jak struna zdechłych żmij, błękitne niebo, kolorowe flagi…
Zdołał złapać oddech. Nogi się wyprostowały.
W garści dębowego liścia spoczywała złota płytka z wymyślnym wycięciem. Zwinięty łańcuszek błyszczał jaskrawo. Medalion znany z dzieciństwa.
Jakby pod czyimś nakazem Luar wyciągnął drżącą dłoń.
Złapał tylko śnieg. Sypki śnieg, błyszczący złotawymi iskierkami.
Rozdział trzeci
Pierwszą sensowną myślą było stwierdzenie, że Egert Soll nadal żyje.
Dalsze myśli okazały się boleśnie i chaotycznie splątane jak kołtun: Fagirra, Soll… Luar, Fagirra… Fragmenty jakichś rozmów, szary kaptur, blada twarz Egerta, dumna kobieta niezwykłej urody…
Luar spędził przy zaniedbanym grobie ponad godzinę. Zresztą, straciłam poczucie czasu. Drżałam, ukryta w załomie murów, nie mając odwagi podejść bliżej ani odejść. Kto wie, o czym myślał młodzieniec. Ja zastanawiałam się nad zagadką mojej przewiny wobec niego.
Nieznana wina wyszła obecnie na jaw. Przebrawszy Luara w opończę z kapturem, tradycyjny strój sług Łaszą, sprowokowałam niechcący rozpoznanie. Egert ujrzał w synu znienawidzonego Fagirrę. Na próżno przekonywałam samą siebie, że prędzej, czy później stałoby się to bez mojego udziału. Nawet, gdyby stało się to tajemnicą Poliszynela, wina leżała po mojej stronie, jakkolwiek bym się nie usprawiedliwiała. Utorowałam drogę dla złego losu…
Luar wrócił do miasta, nie zauważając mnie, choć szłam za nim jak na smyczy, niespecjalnie się ukrywając.
Nagle, jakby ktoś zdzielił mnie w głowę obuchem: Flobaster! Przedstawienie!
Uszłam jeszcze bezwiednie dwa kroki i zamarłam. Co mnie właściwie obchodzą, pomyślałam z kwaśnym uśmiechem, sprawy Solla i Fagirry, martwych ojców i cudzych synów? Czeka na mnie codzienne życie: trzeszczące deski sceniczne, tacka na monety i oberżysta, będący panem naszego losu…
Sylwetka Luara rozpłynęła się w gęstniejącym tłumie…
Parę przecznic od gospody wyczułam, że stało się coś niedobrego.
Nasze dwa wozy stały pośrodku ulicy, tamując przejazd. Jakiś przekupień usiłował przecisnąć się swoją furmanką. Trzeci wózek wydobywał się niezgrabnie z bramy, a pstrokata kobyłka spoglądała na mnie z wyrzutem.
Paszcza złego losu wyszczerzyła na mnie swe kły.
Brezentowa płachta uchyliła się i zła, potargana Gezina oskarżycielsko wskazała mnie palcem.
– To ona! Powitać!
Mucha, gramolący się właśnie na kozioł, zerknął na mnie, milcząc ponuro.
– Wielkie dzięki! – wrzeszczała amantka, a jej dźwięczny głos zagłuszał nawet wyrzekania zaklinowanego między naszymi wozami przekupnia. – Wielkie dzięki, Tantalo! Za twoją sprawą wywalili nas na ulicę! Cudownie!
Powoli docierało do mnie, co się stało. Mucha spoglądał gdzieś w bok. Stajenny zatrzasnął wrota ze złośliwą uciechą.
– Patrzcie, jacy ważni…
Idący na końcu Flobaster, splunął pod nogi. Uniósł na mnie lodowate oczy o zwężonych powiekach.
– Wsiadaj do wozu. Szybko.
Potulnie usłuchałam.
Spektakl się nie odbył. Pod wieczór zrobiło się znacznie zimniej. Gezina trzęsła się, zakutana we wszystkie swoje kostiumy. Ostentacyjnie omijała mnie wzrokiem. Flobaster obszedł pięć gospód. Wszyscy oberżyści, jakby się zmówili, podawali niesamowicie wygórowaną cenę, zwalając winę na mróz i duży napływ gości. Prędko stało się jasne, że nie znajdziemy dziś przytuliska.
Wszyscy mnie unikali. Nawet Mucha milczał i odwracał wzrok. Poczciwy Fantin chmurzył się, przez co jego oblicze etatowego złoczyńcy zdawało się jeszcze straszniejsze. Wiatr hulał szaleńczo i nic nas nie chroniło przed mrozem.
Na placu u bramy miejskiej płonęły ogniska. Flobaster dogadał się z rozleniwionymi, sennymi strażnikami i pozwolono nam tutaj doczekać świtu. Ustawiliśmy trzy wozy blisko siebie, żeby uniknąć przeciągów. Wzięte z ogniska węgle żarzyły się na żelaznym trójnogu, zastępującym nam piecyk.
Wszyscy zebrali się w jednym wozie, starannie zaciągając płachty. Nad gorejącymi węglami drżało pięć par dłoni. Ja jedna tylko siedziałam w kącie z dłońmi pod pachami, smutna i okropnie samotna. Zimno. Wszystkim zimno i wszyscy wiedzą, dlaczego. Tylko resztki przyzwoitości nie pozwalają Flobasterowi nazwać rzeczy po imieniu i oznajmić przy wszystkich, kim jestem. Barian być może wstawiłby się za mną, gdyby tylko trochę się ogrzał. Mucha może by mi współczuł… lecz chłód przenika nas do kości, a moglibyśmy teraz odpoczywać w cieple… Jak temu sprostać?
Już zapomnieli, komu zawdzięczają zgodę na pozostanie w mieście. Siedziałam cicho w kącie, czekając, kto pierwszy nie wytrzyma. Oczywiście, nie myliłam się. Węgle na trójnogu płonęły sinymi płomykami. Szczękająca zębami Gezina zaczęła mamrotać, coraz głośniej i głośniej.
– Niedotykalska… Ach, ty… Panna na wydaniu… Jakby to był pierwszy raz… Drogocenne cacko… Ech!… Nieprzystępna dama w koronkach… Błękitna krew… Teraz zdechniemy pod płotem…
Wszyscy milczeli, jakby tego nie słysząc. Srebrzysty głos Geziny, mimo postępującej chrypki, brzmiał coraz mocniej.
– Wszyscy dla niej to śmieci… Znalazła się księżniczka… Szlachetnie urodzona… Nie dla psa kiełbasa… Ona nie z tych… Nietykalna… Kto by się spodziewał, że stanie okoniem… Byle suka królową będzie udawać!… Byle su…
Mój siny z zimna kułak wylądował na jej podbródku.
Dymiące węgielki rozsypały się po podłodze. Na szczęście zdążyłam je zadeptać. Palce mej lewej dłoni zręcznie wczepiły się w złote włosy, prawa zaś z rozkoszą policzkowała porcelanową twarzyczkę. Trwało to tylko chwilę, gdyż zaraz oderwali mnie od ofiary i odciągnęli na bok.
Gezina ryczała, a z jej delikatnych usteczek wydobywały się słowa, które zawstydziłyby nawet starego wiarusa. Barian przycisnął mnie do kufra. Wyrywałam się, ciesząc w duchu, że bójka trochę mnie rozgrzała. Flobaster także ryknął, uciszając łkającą Gezinę. Mucha siedział w kącie, spoglądając na nas z ukosa, jak nastroszony ptak. Fantin melancholijnie zadeptywał resztki gasnącego żaru.
– Dlaczego wszyscy milczycie?! – zajęczała, łykając łzy, Gezina.
Zapadła cisza. Tylko posępny Fantin wzdychał żałośnie pod nosem i pochlipywała upadła heroina.