Выбрать главу

– Nadchodzi ranek – obwieścił ochryple Mucha. – Słychać nawoływania mleczarzy. Zaraz będzie świtać.

Barian ciągle mnie przytrzymywał, ściskając boleśnie nadgarstki.

– Puszczaj mnie wreszcie – syknęłam gniewnie.

Tak uczynił.

Gezina skomlała cichutko. Znowu wszyscy mnie ignorowali. Ogarnięta rozpaczą, pomyślałam, że na zawsze skończyło się spokojne życie i nie będę potrafiła być z nimi dalej, tak swobodnie i beztrosko jak dawniej. Coś się nieodwracalnie popsuło… Przez szczelinę w okryciu przebiło się szare światło świtu. Dał się słyszeć zgrzyt otwieranej bramy. Pstrokata kobyłka smutno zarżała.

– Konie przemarzły – rzekł cicho Mucha. – Trzeba jechać…

– Hej! – zawołał ktoś z zewnątrz.

O burtę wozu zadzwonił metal.

Wszyscy drgnęli i obejrzeli się. Wyczerpana, przymknęłam powieki. Zwariowałam… To przecież niemożliwe…

Przy wozie stał Luar Soll. Szpada wojowniczo unosiła skraj jego opończy.

– Hej! Jest z wami Tantala?

Rozstąpili się: ponury Barian, zły Flobaster, nastroszony Mucha. Gezina coś tam wymamrotała. Luar podał mi rękę. Wsparta na niej, zeskoczyłam na ziemię, o mało nie skręcając nogi w kostce.

– Chodźmy – powiedział, patrząc bez zdziwienia na moją zsiniałą z zimna twarz.

Na pewno należało zapytać, dokąd, ale tego nie zrobiłam. Zdawało mi się, że to sen… We śnie było mi wszystko jedno, dokąd z nim pójdę.

Od wielu dni żył wyobcowany, z dystansu obserwując własne dotychczasowe myśli i postępki. Tego dystansu nie zdołał przełamać nawet dziwny niepokój, który zrodził się nad mogiłą ojca. Patrzył z boku zimno na młodzieńca, idącego ulicami miasta z czarnowłosą dziewczyną.

Kominek, mówił do siebie, nie odrywając wzroku od oblodzonej jezdni. Miasto, kominek i lód. Zaraz po prawej stronie pojawi się oberża „Miedziana Brama”.

Dziewczyna mówiła coś do niego. To Tantala, pomyślał Luar. Jest mu do czegoś potrzebna. Może w gospodzie przypomni sobie, do czego. Dziewczyna miała błyszczące oczy i zakręcone loki na skroniach. Luar nie był pewien, czyjego towarzyszka jest piękna.

Wiatr poruszał przyczepione nad wejściem dekoracyjne miedziane skrzydła. „Brama” wydawała się przyzwoitą gospodą. Jakiś czas Luar obserwował z zainteresowaniem pochyloną głowę lokaja w liberii. Nie potrzebuje pokojówki… Śniadanie? Później.

Lokaj znów się ukłonił, jak nakręcana lalka. Luar miał ochotę się roześmiać, a raczej miał na to ochotę jego obcy obserwator. Młody panicz udał się z nieporuszoną, lodowatą twarzą do swego pokoju.

Kręcone schody. Oddech Tantali za plecami.

Obserwator spoglądał na jej poruszające się usta. Szamotała się przy kominku, uśmiechała się i kichała. Znowu coś opowiadała. Luar zdjął płaszcz, kurtkę i pas ze szpadą. Podszedł bliżej i siadł przy kominku na drewnianej podłodze.

Rozdwojenie jaźni postępowało, lecz obserwator przestał być obojętny. Miotał się w duszy młodzieńca, nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca. Szary półmrok świtu rozproszył blask płomieni. Tantala śmiała się, wyciągając ku ogniu drobne, białe rączki. Luar pomyślał beznamiętnie, że te dłonie nigdy nie zaznały ciężkiej pracy. Ani drogocennych pierścieni. Przestała się uśmiechać. Siedziała obok na podłodze z podwiniętymi bosymi nogami. Przemoknięte trzewiki stały przy kracie kominka, wydobywały się z nich kłęby pary.

Przypomniał sobie dawny poranek, wielkie jezioro o porośniętych zielenią brzegach i gęste, wonne opary, unoszące się nad stojącą wodą. Zaraz wzejdzie słońce…

Patrzyła na niego bez uśmiechu.

Luar wyciągnął dłoń i musnął kącik jej warg, tak samo spierzchniętych jak jego. Odciągnął kącik w dół. Jej twarz stała się urażona, tragiczna i śmieszna zarazem.

W kominku trzasnęło grube polano.

Nagle przestał ją widzieć. Okazało się, że pochyliła się i przywarła do niego, kryjąc twarz. Gdzieś daleko pozostał wóz, z wiatrem hulającym między płóciennymi ściankami, ledwie odczuwalna woń dymu ze zgaszonej świeczki. Luar jednak pamiętał ten drażniący nozdrza zapach. Wtedy dziewczyna była bardziej śmiała. Teraz starczyło jej tylko odwagi na nieśmiałe, błagalne przytulenie.

Pachniała dymem.

Zdziwiony obserwator zdążył zauważyć, jak przed oczami młodzieńca żółty otwór kominka rozpłynął się ciepłą plamą. Potem obcy zniknął, gdyż obojętność zatonęła w potoku nieoczekiwanych, gorących odczuć.

Wydało mu się, że widzi, jak ciemny knot zgaszonej świeczki wysnuwa nitkę siwego dymu, że jakiś odległy, stugłosowy chór wyciąga jedną długą, wysoką nutę, a całe jego ciało stało się naprężoną struną. Zdejmując z Tantali obcisłą suknię, miał wrażenie, że porywa go jakaś nieznana siła, która go za chwilę rozerwie…

Oderwany guziczek potoczył się po podłodze.

Na poboczu drogi, za zakrętem rzeki stał kiedyś młyn. Zgodnie ze starą tradycją matki zabraniały chodzić tam małym dzieciom. Nikt nie wiedział, dlaczego i nikt nie pytał. Powyginane pale same w sobie były niebezpieczne, można się było o nie pokaleczyć albo spaść z nich i utonąć…

Lód przy brzegu trochę odtajał pod ostrymi promieniami słońca. Przechodzień wybrał suchszy kamień i usiadł na nim, wyciągając zmęczone nogi.

Pamiętał czasy, gdy kręciło się tutaj koło młyńskie, uwijali się biali od mąki pracownicy, popędzani surowo przez młynarza. Wędrowiec uśmiechnął się krzywo, uświadamiając sobie swój sędziwy wiek.

Na dłoni spoczywała złota płytka z ciemnym, rdzawym piętnem.

Nie jest tylko stary. Wedle człowieczej miary jest nieprawdopodobnie wiekowy, lecz akurat tym, prawdę mówiąc, nie powinien się specjalnie przejmować. Rdza na złotym medalionie jako znak nadchodzącej katastrofy… To wszystko już było. Jest zmęczony i nie ma ochoty zaczynać wszystkiego od początku.

Na poszarzałym lodzie siedziało stado czarnych wron. Wcześniej by ich nie zauważył, teraz zdziwił się, odczuwając w stosunku do ptaków chęć działania.

Skoncentrował się. Odczuwał pokusę podnieść kamień i cisnąć go w sam środek stada, żeby zerwały się do lotu, kracząc ochryple i łopocząc skrzydłami…

Amulet Wieszczbiarza na jego dłoni. Może by tak rzucić we wrony tą cenną rzeczą, dającą wielką moc?

Co prawda, moc Amuletu nie była przeznaczona dla niego, przybysza z daleka. Amulet szuka nowego Wieszczbiarza… długo to już trwa, siedem dziesiątek lat… Amulet ma dużo czasu, może czekać całe stulecia. I tak przetrzyma swych właścicieli. A także obecnego, tymczasowego powiernika.

Nad światem zawisło niebezpieczeństwo. Zło, które kiedyś już się jawiło, znów czyha za progiem i czeka, by je wpuścić… Samo nie może wejść. Potrzebuje Odźwiernego…

Westchnął. Ktoś niechcący wezwał Trzecią Siłę. On sam, siedzący w tej chwili na kamieniu u rzeki, nieomal stał się jej panem i ofiarą zarazem. Od tamtej chwili czuł w stosunku do niej uczucie niejakiego pokrewieństwa. Zapewne tak właśnie zahukana synowa znosi tyranię teściów…

Czy ktoś wie, oprócz niego?… Czy ktoś wie, co się stanie, skoro się Ją wpuści?

Wrony same odleciały, uciekając przed jego spojrzeniem, byle dalej od grzesznika.

Luar spał. Ja nie zmrużyłam oka nawet na chwilę.

Niemożliwe było powiedzieć: „kocham”. Zaraz zjawiały się w mej pamięci owi wszyscy Róże i Ollalowie, księżniczki i jednorożce. Tylekroć powtarzane słowo straciło dla mnie sens i teraz nie wiedziałam, co myśleć o Luarze.

Moja głowa spoczywała na jego bezwładnej dłoni. Bałam się nie tylko poruszyć, ale nawet westchnąć. Cała zdrętwiałam, a on się nie budził. Minuta za minutą obserwowałam spod przymrużonych powiek jego spokojną twarz.

Wielkie nieba, ileż to czasu straciłam, będąc bez niego. Ilu egoistycznych lowelasów nazywałam swymi mężczyznami. Jak bardzo stałam się podobna do Geziny…